6.09.2020


Tymczasem przechodzą przeze mnie fale czułości względem świata i jego nieszczęść. Mam wrażenie, że wszystkim moim znajomym czegoś brakuje. Kiedy siedzieliśmy ostatnio we czterech, rozmowa zeszła na kwestie depresji, leków i terapii. W tym czteroosobowym gronie jedna osoba chodzi na terapię i przyjmuje leki, druga „tylko” przechodzi przez terapię, trzeciej wystarczają leki (od 4 lat) i tylko czwarta niczego nie bierze, ani nie płaci za rozmowy o swoim życiu. I to jestem ja. Cóż, nie mam depresji, jestem tylko nieszczęśliwy, niezmiennie wewnętrznie smutny od przynajmniej dwóch lat. Wychodzi jednak jednoznacznie na to, że w tej grupie nikt zadowolony z życia nie jest. Piszę o tym, co dzieje się tutaj, na prowincji, ale będąc ostatnio w Warszawie poczyniłem podobną obserwację, jakby wszyscy byli w terapii, albo zaraz mieli się w niej znaleźć. A chodzi tutaj o samych bardzo dobrze zarabiających mężczyzn, których poza smutkiem/odczuciem pustki i podobnym wiekiem oscylującym wokół trzydziestki łączy jedno: trafiło im się być homoseksualnymi.

Roztkliwiałem się dzisiaj nad sobą i moimi rówieśnikami w trakcie jednodniowej wycieczki w góry. Ewidentnie odnotowuję jakiś jesienny wzrost poziomu oksytocyny w organizmie. W napadzie dziewiczej czułości pocałowałem ostatnio L. w ramię, co zostało przyjęte z godną uznania wyrozumiałością. Piotr mi się śni trzecią noc z rzędu, co już się robi powoli nudne. Martwię się o Daniela, jakby mu to moje martwienie się było do czegoś w ogóle potrzebne. Stwierdzam zresztą, że z każdym z moich bliskich znajomych łączy mnie coś nie do końca jasnego, nie wyrażonego wprost, nienazwanego, a przejawiającego się w zaangażowaniu wykraczającym poza zwykłą przyjaźń. Jestem na swój sposób platonicznie poligamiczny, czego nigdy nie planowałem, po prostu tak wyszło.

Nie dostaliśmy żadnego rozkładu jazdy na to życie. Nikt nie wpadł w szyny rodziny i dzieci, i raczej nikomu nie będzie to dane. Nie wiadomo jak postępować, co zrobić z całym tym czasem, jaki tu nam wręczono bez pytania. Niektórzy znajdują sobie atrakcje, które początkowo wydają się być rogiem obfitości, z którego czerpać można nie będąc związanym społecznymi regułami. Ale to okazuje się nie być rozwiązaniem. Związki ulegają rozbiciu. Seks zamiast łączyć dzieli. W przepracowaniu i ogólnym przebodźcowaniu stopniowo zaczyna się żyć w chaosie. Nie ma narracji nadającej sens, jest tylko bezsensowna narracja stopniowego rozkładu uczuć. Ostatnim hitem jest temat narkotyków: kto, co, jak, skąd...

I ja coś próbuję zbudować, wciąż z poczuciem, jakbym był rozbitkiem. Jeszcze do niedawna zawsze ratowało to poczucie, że na pewno będzie lepiej, że zacznie się życie, że się uda. Teraz już tak nie jest, bo to życie nie dość, że się zaczęło, to bardzo wyraźnie trwa już w dość skrystalizowanej postaci od pewnego czasu. No choćbym się nie wiedzieć jak nie zmobilizował, nie zostanę już lekarzem, malarzem czy sędzią. Ja już jestem w znacznej mierze gotowy. Coś mogę zmienić, ale tylko to coś, a nie wszystko. I przyznam, że jakoś inaczej wyobrażałem sobie niezależność i możliwość decydowania o sobie.

Śnię w tej chwili jeden ratunek, uczepiłem się tego pragnienia na dobre: zakochać się szczęśliwie. Sprawa ta jednak wydaje się być niemożliwą. Lecz jeśli nie teraz, to kiedy? Ile można z tym czekać? Wydaje się to zależeć od losu, od szczęścia, jest w tym jakiś pierwiastek nadprzyrodzony, który z chaosu przecinających się ludzkich ścieżek wydobyć może upragniony sens. Problem jest konkretny: to ja nie jestem w stanie zakochać się w kimś. Zdarzyło mi się to raz i było to dawno temu. W drugą stronę zdarzyło się parę razy i byłem zły na siebie, że nie potrafię tego odwzajemnić. Myślę o tym jak o jakiejś formie łaski, która może spłynie na mnie ponownie, a może już nigdy. A może już jutro.

3.09.2020

Wieczorem kończę piąty tom dzienników Sandora Maraiego. Łącznie ponad dwa tysiące stron. Ostatnie sto to trudna lektura, pozbawione nadziei żegnanie wszystkiego, co łączyło autora z życiem. Jakoś udzielił mi się ten nastrój w ostatnich dniach. Przyjmuję w myślenie, w głos wewnętrzny, styl i tematykę lektury.

Znałem już ponure zakończenie tego życia, bo mam za sobą lekturę wydania jednotomowego. Edycja pięciotomowa w jakiś sposób rozczarowała mnie, bo niewiele wnosi nowego w obraz pisarza, a jeśli coś, to z reguły negatywnego. To znaczy: niuansuje. Z postaci pomnikowej staje się tu Marai człowiekiem pełniejszym, niewolnym od wad. Szczególnie rzuca się w oczy instynktowna, niezmącona empatią homofobia. Zastanawia mnie decyzja tłumaczki i autorki wyboru, Teresy Worowskiej, o wprowadzeniu tego wątku, który powraca echem co najmniej kilkukrotnie na przestrzeni 45 lat. Nie zrozummy się źle: nie chcę cenzurować, nie chcę wybielać, nie chcę rozumianej na opak poprawności politycznej. Mam po prostu poczucie zbędności niczym nieuzasadnionych poza trzewną niechęcią złośliwych uwag, świadczących o niemożności zrozumienia innego. Są tu też wpisy rasistowskie, kilka o pewnym antysemickim ładunku, pisarz okazuje się też nie stronić od używek, miejscami dziwi też sposób, w jaki odnosi się do członków rodziny. Pierwsze wydanie „Dziennika” było od tego wolne.

Skąd u mnie to dość oryginalne zainteresowanie tą, wydawałoby się, nie do końca sympatyczną postacią? Czytałem dwie najpopularniejsze w Polsce książki Maraiego: „Księgę ziół”, która prędko odrzuciła mnie komiczną koturnowością, oraz „Żar”, który również kompletnie mi nie podszedł. Interesują mnie jedynie dzienniki. Spędziłem niegdyś pół roku mojego życia w Budapeszcie, mieszkając o kilka zaledwie przecznic od kamienicy, której zbombardowanie w trakcie osławionego oblężenia tego miasta, zniszczyło doszczętnie materialny dorobek pisarza. Przy ulicy Miko, pod wzgórzem budańskim, stoi skromny pomnik na pamiątkę miejsca, w którym tworzył. Byłem tam ponownie w zeszłym roku, po kilku latach przerwy, w maju, w drodze do Wiednia. W przeciwieństwie do obojętności, którą obdarzyłem w zeszłym tygodniu Warszawę, wspomnienie Budapesztu wyzwala we mnie emocje związane z najlepszym pod wieloma względami fragmentem mojego życia.

Znalazłszy się na Węgrzech w sposób dość niespodziewany i poniekąd oryginalny, zapragnąłem przeczytać coś węgierskiego, poprosiłem więc L., żeby przywiózł mi przy okazji odwiedzin „Harmonię Caelestis” Esterhazy'ego i „Dziennik” właśnie. Czytałem zapewne dobre recenzje, w Wyborczej bądź w Polityce. „Dziennik” wgniótł mnie w fotel, a dokładniej: w łóżko, w którym wolałem się zagrzebać z książką w ręku, niż uczestniczyć w zajęciach na uczelni. Niczego podobnego nigdy wcześniej nie czytałem, zupełna szczerość zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Oryginalność myśli i obserwacji obejmujących blisko pół wieku i specyficzne, stoickie podejście względem życia, w którym nic nie jest pewne poza tym, że się skończy. A kończy się źle i nic z tego zła, rozczarowania i bólu nie jest nam, czytelnikom, oszczędzone. Zastanawia mnie to, że lekturze towarzyszyło wówczas wzruszenie, podczas gdy dzisiaj, czytając zapis totalnej entropii, momentami wolałbym odwrócić wzrok. Tak, jakbym nie był dziś zdolny przyjąć rzeczywistości taką, jaka jest. A może cierpienie było czymś dla mnie zupełnie abstrakcyjnym, a dziś jest rzeczą realną i może zaczynam pragnąć oszustwa, które pozwoli mi zapomnieć o tym, na jakim świecie żyję?

Jest to też imponujące życie w sztuce, w roli twórcy i odbiorcy, przeżywanie i przetwarzanie, zdecydowane, niejednoznaczne opinie. Opisy zachwytu literaturą, muzyką, malarstwem, podróżami... Nic nieznośnie wzniosłego, żaden Parnas, tylko przekonujące, szczere, ludzkie i mądre widzenie świata i ludzi. We wszystkim zmysł praktyczny. Jednotomowe wydanie miałem zawsze ze sobą, gdziekolwiek bym mieszkał, by móc, w chwili wzburzenia bądź pomieszania, otworzyć je na dowolnej stronie i uspokoić się tym, że istnieje wyższy porządek, wobec którego moje aktualne problemy są jedynie śmieszną błahostką, która przeminie. Jak zabawnie się rozeźliłem przeczytawszy w jakimś wywiadzie, że coś podobnego praktykuje Szczepan Twardoch, właśnie z tą moją ukochaną książką: wozi ją ze sobą na Spitsbergen, czy gdzie tam, i podczytuje udając Hemingwaya zaplątanego między białe niedźwiedzie. A to przecież moja książka, a nie tego przylizanego bubka w modnym płaszczu! Bardzo przypadła mi do gustu wyrozumiale złośliwa recenzja dzienników Twardocha pióra Krzysztofa Vargi, w których twardochowe poczucie powinowactwa z węgierskim mistrzem pamiętnikarstwa zostaje delikatnie wyśmiane.

Poza tym zjadłem dzisiaj wszystkie stroopwafle, które przywiózł mi L. z Holandii i obawiam się, że trzygodzinne krążenie po mieście na rowerze nie wystarczyło, żeby je spalić.

2.09.2020

 

Piękny, słoneczny, wrześniowy dzień. Budzę się dość późno, bo o 10. Po powrocie z Warszawy zajmuję się praniem, sprzątaniem, gotowaniem. Robię krem z cukinii z oliwą i pieprzem. Na śniadanie jem dwie kromki chleba z szynką i pomidorem. W południe jestem na siłowni. Dorzucam więcej kilogramów niż zwykle i jestem bardzo zadowolony ze swojej energiczności i chęci działania. Chodzenia na siłownię w żadnym wypadku nie postrzegam jako wysiłku, a jako specyficzną odmianę uważności. Jest to uważność ciała, ale i umysłu, przeczyszczanie głowy. Kiedyś wydawało mi się to zupełnie niedostępną mi aktywnością, czymś zarezerwowanym dla „męskich” i „fajnych” „kolesi”, czyli w żadnym wypadku nie dla mnie, jednocześnie głupią stratą czasu, bo przecież lepiej całymi dniami czytać Prousta i melancholijnie wyglądać przez okno. Tymczasem przeglądam się w lustrze i nie poznaję siebie: z chuderlawego, tyczkowatego, wiecznie przeziębionego chłopaczka wyrosłem ja obecny. W międzyczasie ubrałem się porządnie, zacząłem regularnie odwiedzać fryzjera, a nie wtedy, gdy włosy sięgają mi ramion, bazarowych swetrów od babci nie mam od lat. Jestem wysoki, szczupły, ale odpowiednio umięśniony, wcięty w talii, wąski w tyłku i dość szeroki w ramionach. Stereotypowa męska sylwetka, słyszałem nieraz, ze mógłbym być modelem. Często jestem zdziwiony tym, jak mocno zarosły mi nogi, w kontraście do nieowłosionej klatki piersiowej (i bardzo dobrze). Zrobiłem się też pewny siebie i nieraz muszę się nieco hamować, żeby nie być za bardzo hop do przodu. Mam jednak wciąż pewne kompleksy, które nie znikną dzięki chodzeniu na siłownię.

To jest pewien fizyczny zasób, który sam w sobie byłby jedynie materiałem na one night stand, ale jest tu też coś więcej: wykształcenie, oczytanie, ciekawość świata i innych ludzi i charakter. I oczywiście wrodzona skromność, która nie pozwala mi tego wszystkiego pisać. Ustalmy więc, że coś mam, że mogę coś dać, że mogę coś dostać. A mam na to wielką ochotę, na dawanie i branie. Jak co roku, wraz z obniżeniem temperatury, wraz z powrotem chłodnych wieczorów, robię się cholernie romantyczny. Wygląda to mniej więcej tak: zaraz po przebudzeniu zaczynam lizać poduszkę, w ogóle jakby bez poczucia zażenowania tym incelowym zachowaniem. Później jest jeszcze gorzej: słucham łzawychpiosenek zakopany w kołdrze. Sam siebie głaszczę po własnym zarośniętym tyłku. Jestem rozmemłany, niezorganizowany, nieskoordynowany. Jest mi jakoś specyficznie dobrze, choć tak jakby niedobrze, to jest słodkie i bolesne zarazem. W ogóle mnie ten stan nie męczy. Wieczór prędko zapada, a mnie ciągnie gdzieś na zewnątrz, do kogoś, do czegoś, do Życia przez duże „Ż”. Do bycia niepoważnym, żyjącym chwilą. To jest najlepsza część roku. Coś się tej jesieni wydarzy.

1.09.2020

 

Kolejny deszczowy dzień dogorywającego urlopu. Prawie dwa tygodnie w Warszawie za mną. Daniel zostawia mi klucze do mieszkania na Różanej i wyjeżdża ze swoim nowym-starym nabytkiem do Ustki. Seria spotkań przywołuje całkiem niedawne czasy. Zupełny brak sentymentu we mnie. Za nikim nie tęsknie. Nie żałuję wyjazdu. Dobrze się stało. Pomysły powrotu zweryfikowane negatywnie. Wszyscy grają tu w tym samym serialu, w modzie na sukces, w dynastii, której 70 odcinków przegapić można nie martwiąc się, że coś się straciło, bo to wciąż te same wątki, brak konkluzji, bezustanne powtarzanie. Po raz kolejny definitywnie skreślam jakiś rozdział w moim życiu bez żalu rozstając się z jego statystami. Jakbym w kółko zmieniał szkołę.

Spaceruję po mieście, przesiaduję w parkach, mijam uczelnię, na której studiowałem, w tym akademiku mieszkałem, potem w tej dzielnicy, potem w tamtej, tu pracowałem, i tu, i tu też. Zupełna obojętność. Jakby te 10 lat przydarzyło się komuś innemu. Lata związku z facetem, który siedzi przede mną i popija piwo, a równie dobrze mógłby być kosmitą, przylecieć z Marsa. Przejściowe tylko ukłucie, gdy ostentacyjnie, nietaktownie lepi się do tego nowego, albo gdy przychodzi rano i „pyta”: i co, źle się spało, tak samemu? A wal się, myślę, ale szybko mi to mija. Jestem wolny. Wszystko jest mi obojętne, mam carte blanche.

Równocześnie powrót Piotra, L., H., inne drobne wydarzenia, wszystko to sprawia, że czuję się, jakbym naprawdę cofnął się o 10 lat. Dużo lepiej pamiętam tamte czasy niż to, co działo się 3 lub 4 lata temu. Dużo nad tym rozmyślam. Byłem lepszym człowiekiem. Mądrzejszym, bardziej emocjonalnym, uczciwszym. W międzyczasie dużo zgniłych kompromisów. Ciągłe łatanie podtapiającej się łodzi zwanej życiem. Różne niezdrowe uwikłania. Nieodpowiednie, toksyczne środowisko. Nie wrócę do tego.

12.08.2020

 

Nie jestem żadnym dronem *[dla niezbyt wnikliwych czytelników: patrz koniec poprzedniej notki]. Jestem jednocześnie wkurwiony, smutny i wystraszony.

Za wszystko niech wystarczy to jedno zdjęcie, na którym barczysty, ryży policjant przygniata głowę dwudziestoletniej dziewczyny do asfaltu. Co za bohater! Powstrzymał inwazję wrogiej ideologii, której przedstawiciele w anarchistycznym geście pragną zniszczyć podstawy egzystencji prawdziwego Polaka, z katolicyzmem i rodziną na czele.

Ile można siedzieć cicho, gdy ktoś na ciebie pluje? Zezłoszczony krążę między żabką z lodami o smaku mango i mieszkaniem, w którym pamiętniki Maraiego, str. 50, t. 5, rok 1978: „W San Francisco homoseksualiści przysparzają dużo problemów, ponieważ są agresywni, już im nie wystarcza, że są tolerowani bez dyskryminacji, chcą praw, rangi, uważają się za elitę. Istnieją homoseksualne małżeństwa, ślubów udzielają jacyś pseudokapłani.”

Wobec zupełnej ignorancji umysłowo ociężałej większości powinniśmy przede wszystkim skupić się na indywidualnej edukacji otoczenia, tak zawsze sądziłem. Co jednak zrobić, gdy większość, czy też decyzyjna mniejszość, nie chce nas słuchać? Zdemonizowani, odczłowieczeni, zamienieni na przedstawicieli mitycznego zepsucia Zachodu, pozbawieni podmiotowości i bezustannie gorsi, możemy się jednak nieco zniecierpliwić, możemy się zezłościć widząc bezkarnie poruszające się ulicami samochody okryte czarnymi (ta czerń!) płachtami z napisami zrównującymi nas z pedofilami. Uniwersalna obelga, rzucana bezmyślnie: pedały! Nie mówi nic o rzeczonych pedałach, a jedynie o tych, którzy próbują kogokolwiek w ten sposób obrazić. Schemat kozła ofiarnego, na którego masa może zrzucić swoje winy, może się od nich uwolnić, poczuć lepiej, bo jest ktoś gorszy. Żerowanie obecnej władzy na tych prymitywnych schematach, jak w międzywojniu, jak w PRL-u, wstrętne i nienawistne słowa cynicznych politycznych graczy. Durny brecht a la Andrzej Lepper twierdzący, że prostytutki nie da się zgwałcić. Ich wspólnota, której podstawą jest wykluczenie innych. Nienawiść jako społeczny klej.

Co można zrobić? Ustawiam comiesięczny przelew na KPH. W weekend jedziemy z L. na demonstrację. Bardzo, bardzo dużo ludzi, w większości zupełnie młodych, maturzystów, studentów, starsi w tym jak pojedyncze rodzynki. Bardzo emocjonalne wystąpienia działaczy, gdzieś na granicy płaczu. Tego jeszcze nie było, nie przypominam sobie takiego tonu na marszach. Policji raczej nie widać. Skwar przylepia mi polo do pleców, wiec jest dość długi, ale nikt nie opuszcza zgromadzenia, choć przestępuje się z nogi na nogę. Na transparentach sporo haseł, które można by w złej woli określić mianem agresywnych. Jakaś radykalizacja unosi się powietrzu. Nikt tu nie przyszedł przepraszać za swoje istnienie.

I wtedy, gdy zaczynamy się rozchodzić, ktoś staje przede mną i mówi „o cześć, to ja, stałem za tobą przez godzinę”. Jestem zdezorientowany, oniemiały odpowiadam coś równie głupawego jak „o, to ty, ojej”. Drżą mi ręce. To jest Piotr, którego nie widziałem od 9 lat, mój pierwszy partner, 5 lat na przełomie liceum i studiów. Dość odruchowo pytam, gdzie teraz idzie? Idą do knajpy, możemy pójść razem. Jest to surrealistyczne. Staram się ukryć roztrzęsienie, ale cały czas jestem lekko ogłuszony, gdy zmierzamy wspólnie w kierunku dworca. Pytam go dość głupio o jego tatuaże, o cokolwiek. Nie cieszę się. Nie rozstaliśmy się w przyjemnej atmosferze. Pamiętam przykre rzeczy. Jakiś czas temu szukał ze mną kontaktu, na co nie zareagowałem entuzjastycznie. Mam też dobre wspomnienia i uznałem, że wolę mieć go w wyobraźni zakonserwowanego jako osiemnastolatka, którego przypierałem ciałem do drzewa w parku pod blokiem, czerpać z tego idealnego obrazu w miarę potrzeb, jak mi wygodnie. Wolałem to wspomnienie i nic więcej.

Siedzimy do północy, ja, L., Piotr i dwójka jego znajomych. Początkowo nie wiem co z tym wszystkim zrobić, ale po pierwszym piwie rozwiązuje mi się język i zaczynam uprawiać z nim swoistą szermierkę słowną, ku okresowej konsternacji i rozbawieniu pozostałych. Jest bardzo inteligentny, ma niesamowitą pamięć i żywą, emocjonalną duszę. Szybko przypominam sobie, co mi właściwie w nim nie pasowało i widzę, że się pod tym względem nie zmienił. Jest sobą. Jest w tym tak samo pociągający jak kiedyś. Wygląda doskonale, reprezentując deficytowy i pożądany w naszym wymoczkowatym bladym kraju typ południowca. Jest pociągający, ale ja już wiem, że w tym tkwi skaza charakteru, że to częściowo dzięki niej jest tak interesujący, zawsze w centrum uwagi. Reszta uczestników spotkania grawituje ku naszej wymianie zdań, jakby nieco onieśmielona.

Jego inteligencja działa na mnie jak płachta na byka, ale w pozytywnym sensie. Przez te 5 lat walczyliśmy ze sobą niemal na każdym polu i było to, użyję tego brzydkiego słowa, niezwykle motywujące. Ścigaliśmy się na basenie jak wariaci, udając że wcale tak nie jest. I w szkole, i na studiach, i w językach, we wszystkim. Od momentu tego nieoczekiwanego spotkania czuję jakiś prąd w sobie, jakbym znów dotknął istoty życia. Jego oczy pełne znaczenia i sensu, i bezczelny język. Chodzę nakręcony.

Żyliśmy wspólnie w wielkiej intensywności, w kompletnym sobą otumanieniu, bezustannie złoszcząc się na siebie, kłócąc i kochając. Nic podobnego już mnie później nie spotkało.

4.08.2020

Gdybym zaś postarał się oderwać wzrok od swego pępka i rozejrzał się wokół siebie? Co bym zobaczył? Czy właściwie widzę cokolwiek, czy tylko patrzę?

Widzę opustoszałe pomieszczenia trzypiętrowej kamienicy, wypatroszone z ludzi i ich dźwięków, deszcz obija się równomiernym szmerem o szyby pomieszczeń, długie zimne schody prowadzą mnie do pełnej papierów piwnicy o grubych murach, która pachnie trutką na szczury. Jestem tu dzisiaj królem samego siebie. Używam urządzeń, którymi obstawiono biuro: drukuję ważne dla mnie artykuły, robię świeżą kawę, nie włączam zimnych świetlówek, lecz lampkę o ciepłym żółtym świetle stojącą na moim biurku. Nikt mnie nie niepokoi. Nie mam żadnych zobowiązań, którymi musiałbym się natychmiast zająć. Nikt nie dzwoni, nie dostaję ani jednego maila. W takich warunkach mógłbym pracować, niczym Borges albo Larkin, mógłbym być bibliotekarzem w tej bibliotece bez książek, otoczony aktami osobowymi moich bohaterów.

Z okien widzę ruiny gotyckiego kościoła, ceglanej hali o łukowych przęsłach. Niebo jest zimne i szare, nie wypuszcza mnie dzisiaj na obiad. Otwieram okno i strużka wody spływa na skaner, energicznie wycieram go własnym rękawem. Rozglądam się po ulicy, pustej, ciągnącej się rzędem historycyzujących XIX-wiecznych kamienic, zamkniętej burym cielskiem peerelowskiego bloku. Gdy przyglądam się tak uważnie i w oderwaniu od przeszłości i przyszłości, widzę wyraźniej swoje wnętrze, w którym odbija się niebo, kościół i brukowana ulica.

Widzę ludzi w autobusie, trzech mężczyzn, których nic nie łączy poza tym, że każdy z nich używa, z powodów pozornie różnych, a jednak identycznych, słowa „kurwa”, głośno i wyraźnie, podkreślając z lubością „r”. Poza tym autobus jest pusty. Czy po mieście poruszają się ostatnio jedynie wkurwieni mężczyźni, w pomarańczowych adidasach, albo brudnej kurtce? Kiedy bóg opuścił to miasto? Widzę Polskę rodem z Fallouta, z sunącymi leniwie gnollami. Dopóki nie drażnisz ich tęcza, pozostają w miarę spokojni, a kurwy opuszczające ich usta działają na ciebie kojąco, bo wiesz, że kurwy te świadczą o tym, że nic się tu nie zmienia, że ten świat jest przewidywalny w swojej przaśnej bylejakości, że jeżeli wtopisz się, zastosujesz mimikrę, pozostaniesz bezpiecznym elementem krajobrazu. Byle się nie wyróżniać.

Widzę, pozostając osobnym, unoszę się niczym dron nad tym miastem, niczym bezosobowy narrator, nie zwróciłbyś na mnie uwagi, i tak na nic nie zwracasz uwagi, jak większość obywateli tego państwa zajęty bezustannie swoją nienazwaną frustracją, z której nic nie rozumiesz.



2.08.2020

Weekend spędzam na lekturze, z domu wychodząc tylko raz – do pobliskiej żabki, w której kupuję loda na patyku o smaku mango. Liżę go zapamiętale siedząc w zamyśleniu na ławce przy boisku. To pierwszy rzeczywiście gorący dzień w tym roku.

Wczoraj niemal w całości „Polityka”, którą kupuję raz na kilka tygodni, żeby przypomnieć sobie, że dawno z niej wyrosłem. Wyrywam z niej dwie strony: felieton Siwczyka o Adamie Wodnickim, pisarzu i tłumaczu, o którym nigdy nie słyszałem i krótką notkę Manna na temat płyty, którą wysoko ocenił, a której zaraz poszukam na Spotify. Też Wyborcza on-line, a w niej ciekawy artykuł Agaty Bielik-Robson na temat tzw. „cancel culture”, który potwierdza moje intuicje.

Dzisiaj żonglerka trzema książkami: Harold Bloom „Jak czytać i po co”, Andrzej Leder „Prześniona rewolucja”, i „Nieznośna lekkość bytu” Kundery. Dwie pierwsze fascynujące. Kunderę już kiedyś czytałem, a teraz, w ramach powrotu do tego, co robiło na mnie wrażenie na studiach, badam, jak z wiekiem potrafi zmienić się odbiór tekstu.

W rozmowie z H. dochodzimy do wniosku, że powszechne jest, w naszym otoczeniu i w nas, wrażenie, że nic się nie dzieje i że utknęliśmy na życiowej mieliźnie. Zastanawiam się teraz, czy rzeczywiście tak jest. Od marca, akurat od momentu, w którym założyłem bloga, zajmuję się gapieniem we własny pępek, to prawda. Ale wcześniej, na przestrzeni sześciu miesięcy, przeszła przeze mnie dwukrotnie burza, najpierw w postaci J., następnie P. Nie powiedziałbym, żeby to było nic-się-nie-dzianie. Ach, byłoby tyle pisania! A może nie, może nie miałbym na to czasu.

Tymczasem dobiega końca piąty miesiąc życia w częściowo dobrowolnym odosobnieniu. Traktuję to jak czas na dozbrojenie. Wysyciłem się czytaniem, oglądaniem, słuchaniem, rozmyślaniem. Dawno nie byłem w tak komfortowej sytuacji – mam dużo wolnego czasu, a pieniądze dostaję takie same jak w normalnych warunkach. Mam dużo umysłowej swobody. Hobbystycznie zajmuję się analizą snów. Wszędzie jeżdżę rowerem. Do powrotu do pracy w normalnym trybie wcale mi nie spieszno.

Wzruszam się w nieoczekiwanych momentach, na przykład w trakcie lektury artykułu o Zygmuncie II Auguście w „Polityce”, a potem długo o nim rozmyślam. W imię czego miałbym porzucać te osobne uczucia? W głowie konkretne plany, jak wywinąć się z obecnego miejsca zatrudnienia, w którym spędziłem już półtora roku (sporo czasu jak na mnie). Dopóki ta wygodna sytuacja z dostawaniem pieniędzy za niechodzenie do pracy (tzn. „pracę zdalną”) trwa, jest ok. Może jesień też będzie tak wyglądać. A później, kto wie, co się wydarzy.


1.08.2020

Z początkiem sierpnia zaczyna się najlepsza część roku. Cztery najlepsze miesiące, wolne od presji entuzjazmu z powodu oczekiwanych atrakcji, pozwalają być smutnawym bez wyrzutów sumienia. Sierpień, wrzesień, październik, listopad. Wszelkie zjawiska pogodowe w tym czasie wydają się mieć uzasadnienie i być na miejscu. Grudzień jest jeszcze w miarę ok, podobnie jak styczeń, jeśli przynosi mrozy, luty zaś jest nieodwołalnie paskudny, podobnie jak marzec, kwiecień przynosi rozczarowania i początek alergii. Od maja do lipca coś mnie od środka rozpiera, gryzie mnie niepokój, spodziewam się, oczekuję czegoś wyjątkowego, co zwykle nie następuje, toteż zamęczam się myślami o swoich prawdziwych i zmyślonych brakach, i tym, że powinno być inaczej niż jest, bo jest byle jak. Ciągle jakoś nie tak.

Sierpień nosi już piętno schyłkowości, dekadencji końca lata. Uwielbiam to, że dni stają się coraz krótsze, bo jestem zwierzęciem nocy i wraz ze zmierzchem ożywiam się i zaczynam interesować wszystkim, co wpadnie mi w ręce. Koniec dnia na koniec lata, wtedy wszystko jest możliwe, bo już niczego nie trzeba. I jesień, najlepsza pora roku. Tak naprawdę nigdy nie lubiłem nosić letnich ubrań i z radością witałem co roku ciężką garderobę. Jesienią wyglądam zdecydowanie korzystniej niż w szczycie sezonu alergii. Dwukrotnie usiłowano mi wmówić, że powinienem ubierać się „jak młody człowiek”, tudzież „jak pedał”, co zaowocowało tym, że w dwóch falach zakupiłem naręcza kolorowych koszulek, w których nigdy nie chodzę, wywinąwszy się skutecznie ze szponów arbitrów elegancji. Wakacyjny ubiór odmładza, a ja wcale tego nie chcę. Żenują mnie dorośli mężczyźni usiłujący udawać podlotków, chodzący w kolorowych bluzach, zawsze chętni na zabawę w „na ile lat wyglądam”? Tabu starzenia się. Gejowska wieczna młodość. Jaka to ulga, jaki spokój nie uczestniczyć w tych rytuałach, założyć na siebie szary płaszcz i czarne zimowe buty na grubej podeszwie. Unikam też triumfującej od jakiegoś czasu wśród znajomych mody na koszule w kwiatki.

Paradoks: jesień jest możliwością dlatego, że tak jej nie postrzegam. Z krótszymi dniami nadchodzi spokój. Każdy cieplejszy dzień przyjmuję z wdzięcznością, jak niezasłużony prezent. Uwielbiam też jesienne deszcze. Uwielbiam wizualną stronę jesieni, barwy koron drzew, mgłę i wilgoć. Lubię nosić parasol, lubię wracać do domu. Lubię zakładać na siebie kolejne warstwy ubrań, lubię grube swetry. Bardzo lubię kontrast nagości i bycia ubranym, lubię czuć się rozebrany przy kimś ubranym i na odwrót, być ubranym przy kimś nagim. Jedno z najlepszych wspomnień: w listopadzie przemoczony brnę wieczorem przez błotnisty park do mieszkania mojego chłopaka, z którym łączy mnie płomienny romans, a kiedy wchodzę do środka, zostaję rozebrany, siadam na podłodze otoczony jego udami, podczas gdy on suszy moje włosy suszarką, to ciepłe powietrze na moim ciele, ciepło jego mocnych nóg. Skręcam się teraz z zazdrości na myśl o tym: oczywiście w myślach najczęściej na niego narzekałem, a teraz, po paru latach, taka wypełniona uczuciem sytuacja wydaje się być czymś z innego wszechświata, takie rzeczy dzieją się gdzieś, gdzie indziej, mi niedostępne. Nie mam teraz w sobie tej beztroski. Poza tym spotkać interesującego mężczyznę przekroczywszy trzydziesty rok życia to jak wygrać totka, ci z potencjałem, ludzcy, otwarci, empatyczni, są już w szczęśliwych związkach, w których mogą spokojnie tatusieć. Zostali problematyczni, z deficytami osobowości, konfliktowi, narcystyczni. Nie dbający o siebie, albo dbający przesadnie. Notorycznie próbujący wymusić coś na innych. Uzależnieni. Finansowo niewydolni. Pragnący, żeby ktoś za nich rozwiązał ich problemy.

Wieczorami wysiaduję na balkonie nic nie robiąc, myśląc, patrząc w niebo. Jestem spokojny.


26.07.2020

Po co pisać, jeśli ma się jedynie te smęty do dyspozycji? Żyję w intermezzo, w stanie zawieszenia, czekam przede wszystkim na wrzesień, kiedy rozstrzygną się istotne sprawy zawodowe, zakochać się w tej chwili tak naprawdę nie chcę, bo potrzebuję znacznego poczucia kontroli nad swoim smętnym życiem. Zanim spróbuję kogoś pocałować, muszę wyrwać resztę ósemek, przy których tworzą się stany zapalne, co, jak przypuszczam, nie pachnie zachęcająco. Takie to pragmatyczne sprawy dzielą mnie ode szczęścia i spełnienia. Te parę miesięcy bez sportu spowodowało pewne sflaczenie cielesne, a i tym nie chciałbym zmuszać nikogo do próby „akceptacji”. Nie chcę być „akceptowany”, tylko bezwarunkowo pożądany i śmiało napiszę, że nie jest to tak znowu nieosiągalne. Alergia w te wakacje dotknęła wyjątkowo srogo mojej cery, prawdopodobnie powinienem zmienić leki. Wszystko to sprowadza się do tego, że do września, kiedy doprowadzę się do jako takiego stanu, nic szczególnego się nie wydarzy, będę jedynie wisielczo krążył rowerem po mieście i jego okolicach, chodził codziennie na siłownię i basen, czytał jakieś starcze książki, w których mędrcy mierzą się z tematem nieuchronnej śmierci. Coś tam będę sobie wspominał, czasem się onanizował i rozmawiał przez telefon. Jeśli spodziewasz się, niemrawy czytelniku, opisów seksu oralnego i analnego, srogo się zawiedziesz. Najlepiej w tej chwili przerwij lekturę i poszukaj sensacji gdzie indziej.

Ten weekend, na przykład, minął mi w towarzystwie średnio znajomych pań 50+, u których spędziłem przyjemne popołudnie na działce. Pielęgniarka z potrzebą opowiedzenia mi ze szczegółami absolutnie wszystkiego o sobie, i ta druga, która zajmuje się trudno powiedzieć czym. Proszę nie zadawać pytań, skąd je znam. Po prostu znam. Pogryzły mnie komary, koleżanki się spiły winem, zmęczyłem się śledzeniem zawiłości życia pielęgniarki podrygującej w tańcu świętego Wita dla obrony przed komarami i zmyłem się. Spuchła mi prawa strona twarzy, co może oznaczać suchy zębodół po ósemce. We wtorek wizyta kontrolna. Wieczorami rozległe objazdy rowerowe, śledzenie niemieckiej przeszłości Ziem Odzyskanych, zapisanych w rozlatującej się architekturze i zarosłych pomnikach. Zachody słońca z wiatrem we włosach, najlepsze momenty dla refleksji. Paląca potrzeba pojechania gdzieś, gdziekolwiek, choćby i do Łodzi, do Poznania, niechby i nawet do Kutna albo Radomska, po prostu gdziekolwiek. Oszczędzanie z myślą o kolejnych interwencjach dentystycznych.

Książki. „Wyznania maski” do dupy, nudne, młodzieńcze, bez szans na wydanie w Polsce gdyby nie późniejsza twórczość Mishimy. Ukończony czwarty tom memuarów Maraiego, co ważniejsze ustępy epickiej mądrości podkreślone ołówkiem dla pamięci. „Lis” Dubrawki wspaniały, Dubrawka nigdy nie zawodzi, mądre, przemyślane, dzisiaj się już tak nie pisze. „Wiek męski” Leirisa infantylny, dziwna sprawa. Teraz nie wiem po co sięgnąć, boję się rozczarowań, mam swoich ulubionych autorów, których poziom znam, którzy mnie nie rozczarują. Współczesna produkcja literacka ciężka do rozeznania, strach, że to przede wszystkim marketing, chwilowe mody.


25.07.2020

Ciekawy temat starszych pań. W istocie otoczony jestem przez tuzin pań 50+, w pracy i nie tylko. Ich zastanawiająca energia kontra moje przewlekłe zmęczenie. Może, gdy już rozstrzygniemy fundamentalne życiowo kwestie, coś spada z nas, jakiś ciężar? Może to życie nas martwi, nie śmierć. Ja mam nic nie rozwiązane, raczej silnie związane na kształt węzła gordyjskiego. Od dwóch lat właściwie nie wiem po co żyję, odpowiadając jedynie na kolejne ciosy. Dni zaczynam od lekkich ataków paniki. Na początku tego roku wydawało się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Przez pandemię, która wydawała mi się dobrym momentem na odsapnięcie, wszystko uległo pokręceniu, wróciły stare traumy, wróciło to poczucie braku sensu i niemożność działania, niemoc.
Podobam się jednak paniom 50+, to prawda. Wchodzę z nimi w zastanawiające frywolne relacje, pozwalając sobie na znaczne skrócenie dystansu, gdzieś na granicy braku taktu. A jednak uchodzi mi to płazem. Stosunki z aktualną szefową są wyjątkowo perwersyjne: zdarza mi się zanieść jej kawę z ekspresu (tak, zdarza mi się też robić ksero...), gdy przyjmuje inne decyzyjne osoby jej wieku i płci, i wtedy, te mamo-babcie, potrafią rzucać takimi komentarzami, że gdybym był laską, a one starszymi mężczyznami, bez wątpienia miałbym prawo uznać te sytuacje za wstęp do metoo. Tymczasem bawi mnie to.
Fantazjuję o powrocie do Warszawy, gdzie zostawiłem znaczną część mojego świata, po to, by wylądować w cokolwiek prowincjonalnym mieście, bez sensownych perspektyw. Dwa lata temu wydarzyło się coś, czego konsekwencje jeszcze długo będę ponosił. Od tego czasu mam bezustanne poczucie ociężałości, zanik wyobraźni i utratę lirycznego komponentu mojej osobowości. Dodatkowy wymiar rzeczywistości uleciał jakby na dobre i mam wrażenie, jakby zostało jedynie to, co jest, czyli nic. Kiedyś brakowało mi słów by opisać subtelność odczuć. Dzisiaj nie pamiętam, czym jest miłość, nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić.
Wieczorami jeżdżę rowerem po okolicy i zaglądam ludziom w okna nowych domów. 10 lat temu napisałem o tym notkę, dokładnie o tym samym: o zaglądaniu ludziom w okna i marzeniach. Różnica pomiędzy mną wtedy, a teraz, jest taka, że wtedy byłem przekonany, że tak kiedyś sam będę żył, wszystko wydawało się możliwe, dziś natomiast mam poczucie, że marzenia mogę sobie wsadzić. Ba, jeśli czegoś pragnę, to zapewne tego nie dostanę, lepiej w ogóle niczego nie chcieć, może na tej pustyni coś się trafi nieoczekiwane, i jako takie przyniesie nieco radości. Być może to jest problem psychologiczny wymagający interwencji specjalisty, być może tak jest.
Choć wolałbym o tym nie myśleć, nie mogę pominąć tego, jak bieżąca sytuacja „polityczna” wpływa na mój nastrój. Nie da się tego ignorować. 10 lat temu zdarzało mi się chodzić za rękę z tym czy innym kolegą wieczorem po mieście, co spotykało się z raczej zabawnymi reakcjami, dzisiaj sobie tego nie wyobrażam. Mam poczucie otaczającej mnie potencjalnej agresji, panującego napięcia, ludzkiej frustracji, czy wręcz wzbierającego w ludziach szamba, które wylewa się z nich zachęcane „godnościową” polityką wstawania z kolan. Na nas, na mnie, można sobie teraz odbić osobiste braki, panuje na to przyzwolenie, wręcz zachęta ze strony posiadających władzę. 10 lat temu wydawało się, że te całe związki partnerskie to tylko kwestia czasu, jakbyśmy mieli dostać je z obowiązkowego nadania nieuchronnego postępu. Dzisiaj najważniejsze osoby w państwie mówią o mnie: nienormalny. Dosłownie, tego sformułowania używają (np. Terlecki), wypychając mnie poza granice wspólnoty, tworząc pogromową atmosferę. Mam koszulkę, na której widnieje kilka poziomych pasów w różnych barwach. Już jej nie zakładam, bo choć nie jest to tęczowa flaga, a jedyne przypadkowe zestawienie barw, zwracałem uwagę lokalnych młotków, którzy zawieszali wzrok na mnie, nie wiedząc, z kim mają do czynienia. Jak bardzo nie chciałbym być post-gejem, nie mam na to szans. Niczego szczególnego nie robię, taki się urodziłem, i żyję w absurdzie, bo to tak, jakby nagle zaczęto nazywać zagrożeniem rudych, albo ludzi o zielonych oczach.
Bardzo dużo wydarzyło się we mnie w tym roku i choć jest to niełatwe, warto to przeżyć, by mieć w końcu za sobą. Długi proces odzyskiwania zmysłów, nauka myślenia i istnienia od podstaw. Dużo deprywacji, częściowo przymusowej, częściowo z wyboru. Mniej znaczy więcej. Wypadnięcie z kołowrotka konsumpcjonizmu. Wymazywanie kompulsji, uparte trwanie w świadomości.


20.07.2020

Do pracy nie idę, zostaję w domu i czytam czwarty tom dzienników SM. Podczytuję też w różnych książkach to i owo o Sokratesie. Próbuję odnaleźć dawno opuszczone szlaki. Staram się mieć w tym świecie coś jakby oryginalną osobowość i własne zdanie. Charakter. Tymczasem na spotkaniu w niedzielę raczej się wygłupiam przesadnie, mam za duża łatwość w kontaktach z ludźmi, bez pardonu zadaję pytania, bo interesują mnie odpowiedzi, jakbym sam był na tym świecie, a nie w towarzystwie. Nie pamiętam za dobrze powrotu do domu, może lepiej nie pamiętać. Z jednej strony dobrze kogoś nowego poznać, z drugiej warto przypomnieć sobie o umiejętności utrzymywania dystansu i pewnej wstrzemięźliwości. Zastanawiająca jest moja bezkarność. A może to tylko mi wydaje się, że popełniam głupstwa.

Wróciłem na siłownię, gram z L. w ping - ponga i badminton, niezbyt profesjonalne. Cały czerwiec i lipiec deszcze, raczej chłodno jak na tę porę roku. Do domu wracam często przemoknięty i od razu pakuję się pod prysznic. Szukam w sobie poezji. Odlepiłem się od filmów. Mam niespotykaną od dawna ochotę na literaturę piękną, zadowalam się jednak kompulsywnym czytaniem starczych dzienników. Ciągle chyba coś od siebie odsuwam, coś czym powinienem zająć się natychmiast. Przesiadywanie w pracy doprowadza mnie do szewskiej pasji, mam ochotę wstać i wyjść, nie wrócić już. Irytuje mnie trajkotanie radia i koleżanek. H. odnowiła dostęp do wyborczej, więc znów, po paru miesiącach przeznaczam większość czasu spędzanego w „pracy” na jej lekturę, przede wszystkim na dział kulturalny. Różne inne strony zablokowałem, przede wszystkim te „informacyjne”, miałem kilkumiesięczny powrót do tego szrotu, nic już tego nie usprawiedliwia. Mam też po dziurki w nosie Krytyki Politycznej i paru innych portali, w szczególności wszelkich artykułów o globalnym ociepleniu. Chciałbym odlepić się od polityki, wszelkiej bieżączki, czytać o Sokratesie i XVII wiecznym malarstwie niderlandzkim i przede wszystkim myśleć. Przypomnieć sobie tę największą namiętność: myślenie.

Na wakacje za granicę w tym roku nie pojadę, zadowolę się pobytem w górach i w Warszawie. Wczoraj zadzwoniłem do D. pierwszy raz od dwóch miesięcy. Nie jestem przekonany, czy jest mi to w ogóle do czegoś potrzebne. Przypomina mi to tylko nieciekawe środowisko, w którym tkwiłem bezwolnie i w rezygnacji przez kilka lat. Staram się konsekwentnie odcinać od byle czego i byle kogo. Ale to wraca jak bumerang. Ciężko zastąpić tę mierność czymś wartościowszym.

M., którego niedawno poznałem, nie mógł się w niedzielę nadziwić, skąd ja się urwałem: jak można mieszkać tyle lat w Warszawie i nigdy nie umówić się na seks? Jak można być w dwóch kilkuletnich związkach? No niesamowite. Przyleciałem na tę planetę z innego wszechświata. Zasmuca mnie to niezrozumienie.

Byłem też u U. na tarasie i było bardzo przyjemnie. Przyniosłem lody i piliśmy kawę. Ta znacznie dojrzalsza ode mnie kobieta czyta książki, o których dobrze mówię. Jestem tym mile zaskoczony, widać potrafię czymś zaciekawić.

Koronawirus chwilowo nikogo nie obchodzi.


28.06.2020

W dniu wyborów prezydenckich upał. Wlekę się do komisji kupując po drodze loda na patyku. Dużo osób w kolejce do oddania głosu, ale nie w mojej, lecz sąsiedniej, mijam ją w pół-piruecie, pani wydająca kartę nie patrzy na mój dowód (dziwne). W domu piję kompot z rabarbaru i od rana czytam „Innych ludzi”. W listopadzie byłem w Nowym Teatrze na inscenizacji, która mi się nie podobała. Książka jest ok, nic oryginalnego tu o niej nie napiszę. U Masłowskiej podoba mi się gięcie i wymyślanie języka, w tym chyba też nie jestem oryginalny. Nie podoba mi się wyższościowe wyśmiewanie na wpół zmyślonej patoli, swoista eksploatacja.

Zbliża się burza. Wieczór wyborczy u L., z jego profesjonalnym komentarzem. Wielka ochota na jakąś kulturalną aktywność, wyjście do teatru czy filharmonii. To po wakacjach. Wielka ochota, żeby ruszyć tyłek gdzieś z tego miasta, do Krakowa czy Gdańska. Tymczasem ćwiczenia w cierpliwości.


25.06.2020

Te letnie wieczory, które mogłyby się nie kończyć, dwie godziny po zachodzie słońca, gdy wreszcie czuję się wolny od presji dnia i obowiązku bycia w ruchu. Wrażenie zatrzymania czasu, wyjście poza czas: zupełne zatopienie w chwili, w lekturze, w myślach, pozbycie się ciężaru wyboru. Poczucie otrzymania od życia czegoś w bonusie, pragnienie przeciągania tego, oddalania momentu przejścia w sen. Rozszczepianie fali dźwięku na poszczególne źródła: dudnienie pociągu odbite po wielokroć przez kolejne betonowe ściany bloków, rozmowy, pokrzykiwania, awantury sąsiadów („to jest kurwaaaa mój syn przecieeeeż!!”), psy, karetka, film w innym pokoju, deszcz i szelest korony drzewa, przez którą zagląda księżyc. W kontraście do wieczorów poranki, z którymi nie wiadomo co zrobić, gdy nic nie smakuje tak jak trzeba, żadna książka nie wchodzi, myśli są rozbiegane jakby mnie coś goniło bezustannie, jakby wszystko, czym się zajmuję, było bez znaczenia, było tylko próbą zagłuszenia narastającej paniki, bo powinienem: być gdzie indziej, zarabiać inaczej, mieć dorobek, być w związku, a jeśli nie w związku, to romansować, a najlepiej dać rodzicom wnuki, bo to wszystko, ten wózek, na którym siedzą, a który w końcu pociągnę, wydaje się chyba w ich perspektywie zmierzać donikąd. Jakby codziennie świat się walił, podczas gdy ja usiłuję czytać Prousta. Dzień w dzień walczę ze sobą o autonomię od presji moich wyobrażeń na temat tego, czego oczekuje ode mnie świat.

***

Mieszkał na 16. piętrze, z widokiem na rozciągający się ku południu Ursynów, w kawalerce o ścianach w kolorze pomarańczy, z szerokim materacem na podłodze, którą za rzadko zamiatał. Miał regał z książkami, po które sięgał nie tak często, jakby tego pragnął, oraz duży płaski telewizor na szafce, w której trzymał gry na playstation, w które nigdy nie grał; część była nie rozpakowana, zbierały kurz i ja, z lekkim obrzydzeniem, którego starałem się nie okazywać, przeglądałem pudełka z filmami na DVD, schowane za pryzmą gier. Był to dość nowohoryzontowy, gutkowy zestaw klasyków i dzieł współczesnych, odpowiednio slow i o odpowiednio ziarnistym obrazie. Nie chciałbym ich oglądać, nie w tym miejscu i czasie i nawet nie jestem przekonany co do tego, czy w jakichkolwiek innych warunkach. Miał małą łazienkę, w której ciężko było się obrócić, a co dopiero umyć i kuchnię pełną produktów o długim okresie przydatności do spożycia, i tak w większości przeterminowanych. Lodówka była tak brudna, jakby jej nigdy nie mył, dosłownie lepiła się od brudu, od rozlanych soków i przyschniętych parówek. Żywił się źle. Miał też szafkę pełną leków, choć był przecież młody. Zajrzałem do niej w jakimś głupim odruchu i od razu przeprosiłem. Jest mi głupio, że o tym piszę, bo mam wrażenie, że wyciągam te szczegóły jakby złośliwie, ale przecież tak nie jest: to są znaczące szczegóły, wręcz bardzo znaczące i pominięcie ich byłoby błędem.

Miał ładne włosy i nadwagę. Pozostałe cechy jego anatomii pominę, uznawszy je, wbrew oczywistej prawdzie, za nieistotne. Jego anatomia definiowała jego byt, była przyczyną jego rozczarowań i odtrąceń, pewne rzeczy od razu rzucały się w oczy, nie da się ich pominąć, tak jednak zrobię, wbrew sobie, ale w zgodzie ze społecznym oczekiwaniem, a przede wszystkim z jego oczekiwaniem. Nie był szczęśliwy, ale znosił to wszystko, w czym się znalazł, całą tę idiotyczną sytuację, z godnością, a nawet z humorem i miał do siebie dystans, choć chyba nie miał wyboru, bez tego dystansu byłoby mu bardzo ciężko, ciężej niż to konieczne. Roztkliwiał mnie i byłem tym zaskoczony. Miał coś z dziecka, ukrywał to przed światem, tę ogromną uczuciowość i, kiedy do niego przychodziłem, starał się, zagadując mnie na tematy filozoficzne i społeczne, usiąść bliżej mnie, a kiedy zostawałem u niego na noc, rojąc sobie w głowie, że da mi w spokoju spać na rozłożonej kanapie, podchodził do mnie i ciągnął mnie za rękę: tak właśnie robił, ciągnął mnie za rękę na swój materac i nie docierała do niego odmowa. Nie chciał tego słyszeć.

Czego oczekiwałem po tej całej sytuacji, co sobie wyobrażałem roztaczając przed nim pawi ogon swojego oczytania, wyoglądania, wyzwiedzania i przede wszystkim w tak bezczelny sposób siedząc w krótkich, bardzo krótkich spodenkach, boso, w jego czarnym fotelu i paplając trzy po trzy, jakbym wpadł tu zupełnie przypadkiem, niezobowiązująco pogadać o tym i owym. A tak przecież nie było i zdawałem sobie sprawę, że go interesuję w t e n sposób. Schlebiało mi to, że on, twórca, który chadza w te miejsca, w których ja nigdy się nie pojawiłem i zna te osoby, o których ja mogę co najwyżej poczytać w gazecie, który oddycha tym miastem w tak naturalny sposób, w dowolnym momencie kryjąc się w swojej pełnej słońca wieży, uznaje mnie za godnego rozmowy i zainteresowania. Przegapiłem ten moment, kiedy powinienem był jednoznacznie rozwiać jego złudzenia, usprawiedliwiając się przed samym sobą tym, że przecież nie wyraża ich, że nie określa się, że nie mówi o co mu chodzi. Ale przecież wiedziałem o co tu chodzi. Drażniła mnie jego gra, w której tak ochoczo mnie korumpował, ale przecież w nią grałem, jednocześnie odczuwając pogardę dla taniości tych chwytów. W pewnym momencie sytuacja zaczęła gwałtownie eskalować i nie byłem w stanie wykręcić się z czegoś, co jakby nie istniało, zaczynał mnie osaczać, był rozdrażniony tym, że nie dzwonię do niego, dzwonił więc do mnie rozzłoszczony, pełen pretensji, ale o co: że nie myślę o nim? Że nie odczuwam potrzeby tak intensywnego kontaktu? Spodziewał się, że wymusi na mnie to, czego pragnął? Czy powinienem był opisać tę sytuację przed nim wyręczając go w tym, co należało do niego? Bałem się narazić na śmieszność, bo zawsze mógł powiedzieć, że coś sobie ubzdurałem. To było z jego strony wygodne, asekuranckie, tchórzliwe. Ale rozumiem to, co nie znaczy, że wszystko usprawiedliwiam. Jesteśmy tylko ludźmi. A on był bardzo ludzki.

Przyjechałem do niego chyba na przełomie października i listopada, pociąg, metro, tramwaj, po drodze jeszcze wizyta w sklepie monopolowym. Znałem już tę trasę na pamięć. Cieszył się, że mnie widzi. Zabrał mnie w parę miejsc, z kimś poznał, było to dla mnie fascynujące, wypiłem piwo przyglądając się modnie ubranym młodym ludziom, nawet dałem się poczęstować fajkiem, dyskutowałem z ludźmi pracującymi w kulturze. Byłem nie na swoim miejscu, ale jakby na swoim, byłem zarazem gdzieś poza, jak i w tym, odcinałem się od tego jak od jakiegoś dziwnego zoo, ale chciałem w tym być. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem, bo choć wiem, że byłoby to dla mnie dobre, konsekwentnie zawsze wybierałem dla siebie w życiu coś trudniejszego i przesadziłem z tą postawą, w pewnym momencie to już było za trudne, a moja outsiderska postawa okazała się być czymś, co zaczęło mnie systematycznie podgryzać, dusić, i okazało się być ślepą uliczką. Teraz widziałem to wszystko, co mnie ominęło, z czym rozminęła się moja młodość, biedna i pokręcona, to się wokół mnie roiło i on był do tego kluczem. Mógł nim być.

Zostawił mnie samego w tym swoim mieszkaniu w wieży z widokiem na Świątynię Opatrzności. Pojechał odwiedzić rodziców. Miał wrócić po obiedzie. Szybko się ściemniło, a jego wciąż nie było, przesiedziałem cały dzień, od rana do wieczora, czytając jedną z biografii z regału, czując się tak doskonale, jakby to było moje miejsce, w tym dystansie szesnastu pięter, które oddzielały mnie od ruchliwej ulicy. Ten spokój, który normalnie pojawia się jedynie wieczorem, trwał cały dzień. Wyładował mu się telefon i w pewnym momencie zacząłem się niepokoić, może coś mu się stało? Może powinienem zadzwonić do jego koleżanki, zrobić coś. W tym też było coś rozkosznego, w tym oczekiwaniu i niepokoju. Czekałem na niego. Było wesoło, gdy wrócił, przyniósł jedzenie od swojej matki. Mógłbym z nim rozmawiać bez końca. Ale ta radość ze wspólnego przebywania musiała się skończyć, to zawieszenie to było dla niego za mało. Oczekiwał ode mnie czegoś, nie mogąc mi wprost tego przekazać. Ciągnął mnie w nocy za rękę. Po powrocie do domu napisałem do niego długi list jasno określając, czego nie może się po mnie spodziewać. Nie dostałem żadnej odpowiedzi. Wyrzucił mnie ze znajomych na facebooku. Zostałem w swoim grajdole. W lutym wysłałem mu kartkę z wyspy, może nie doszła, nie odezwał się. Trudno mi się zaprzyjaźnić z homoseksualnym mężczyzną. Zawsze musi się pojawić jakiś podtekst, czegoś się ode mnie oczekuje. Może nie da się ze mną przebywać nie będąc ze mną w związku, nie wiem. Jestem tym zmęczony. Puenty brak.


16.06.2020

Kilka godzin po zabiegu wyciągania ósemki zaczyna wracać stopniowo czucie. Trwało to dłużej niż w przypadku osoby polecającej mi ten zakład, zdecydowanie dłużej. Złośliwe korzenie okazały się być krzywe i trzyosobowy zespół zaczął tańczyć dookoła mnie walca, zamieniając się stronami przy fotelu. W pewnym momencie zaczynają sobie żartować, żeby nieco rozładować sytuację, po tym, jak wyraźnie okazały niezadowolenie z powodu zastanej w mojej jamie gębowej sytuacji. Co za fascynująca życiowa przygoda – zęby. Ta sprawa raz rozpoczęta nie ma już końca. A mogłem nie robić tego zdjęcia, sprawa nie wyszłaby na jaw, nic w końcu nie bolało, ten ząb jakby nie istniał, gdzieś schowany, mogłem tak jeszcze latami spacerować po tym świecie w boskiej niewiedzy. Ale nie, wszystko robię czym prędzej, chcąc mieć już za sobą ten etap przygód dentystycznych. To nawet nie jest takie złe, jak ludzie gadają (chyba jeszcze nie puściło znieczulenie, być może zmienię tej nocy zdanie), po prostu idzie się i robi. Tak właśnie zrobiłem: poszedłem i mi zrobiono, bardziej mnie tego dnia zajmowały sprawy w pracy, a rano zirytowałem się nieco i zmarzłem czekając godzinę w kolejce do pobrania krwi. Teraz spędzę 5 dni bez wychodzenia z domu, do czego w końcu nawykłem w ostatnich miesiącach. Mam zapas ketonalu i antybiotyków. Zgarnąłem w pracy stos starych Newsweeków i sczytuję je teraz maszynowo, w ramach sportu – ile informacji mogę przyjąć zanim zamienię się w pełny pendrive. Wczoraj obejrzałem „Pierwszy reformowany” i tym zainspirowany wyciągnąłem skądś biblijne historyjki. Może, jeżeli znajdę się za kilka godzin, w środku nocy, w paroksyzmie bólu, rzucę się czytać o czynach Chrystusa, kto wie. Ustanawiam czas choroby: nic nie muszę. Nic.



11.06.2020

Codziennie kilkudziesięciokilometrowa wycieczka rowerowa. Przeprowadziłem się do tego miasta półtora roku temu i, choć niegdyś już miałem okazję je poznawać, stwierdzam, że wiem o nim mało. Jestem zachwycony okolicą, niemieckimi willami z przełomu XIX i XX wieku, gotyckimi wiejskimi kościołami, terenami zielonymi w dolinach rzek, wszystko to przywodzi mi na myśl dzieciństwo. Mam dobrą kondycję, Ch. nie był w stanie za mną nadążyć w ostatnią sobotę, rozkręcam się na dobre gdzieś w trzeciej godzinie i wtedy mam wrażenie, że mógłbym jechać do wieczora. W poprzednie wakacje przejechałem większość polskiego wybrzeża Bałtyku i czułem się doskonale, jakby moje ciało całe życie na to czekało, jakby to był mój stan naturalny: tydzień jazdy na rowerze lub górskiej wędrówki, brak poczucia głodu i zadziwiające pokłady energii. Robimy sobie dużą krzywdę pędząc swoje życia przed ekranami komputerów, podczas gdy powinniśmy spędzić je na wędrówce. Zawsze pojawiało się to marzenie, przynajmniej od czasu pokwitania: wstać i ruszyć w drogę, w tej chwili, zostawić wszystko, iść, jechać, płynąć. Tyle we mnie predestynuje mnie do tego, tyle talentów, umiejętności, wiedzy. I nic. Zamiast wędrówek, których rytm wyznaczają zmiany pór roku, są tylko codzienne wędrówki pomiędzy dwoma biurkami: tym w domu i tym w pracy, którą to rutynę przełamuję dwa razy do roku wymęczona wycieczka. Kiedyś marzenia przyjmowałem z czystą przyjemnością, teraz podchodzę do nich nieufnie.

Wakacje te widziałem jako czas poznawania, taką miałem wizję, ale teraz widzę, że w ten sposób nie poznam raczej nikogo, z kim chciałbym utrzymywać bliższy kontakt. Jest to niezbyt wesoła sytuacja. Znam w tym mieście raptem dwie osoby. Nie chcę ich sobą przesadnie obarczać, bo to ludzie pracujący, poważni i dysponujący ograniczonym czasem dla innych. Co w takim razie mogę zrobić, gdzie pójść? Przecież nie zacznę zagadywać obcych ludzi w kawiarniach. Narzekam na aplikację w telefonie, co jest nudne i zbędne, jak każde jałowe narzekanie. Nie pójdę do klubu, już to przerobiłem. Wypisałem sobie na kartce parę sposobów (ostatnio wszystko wypisuję sobie na kartkach, na przykład zalecam sobie przypominać pewne myśli, jako punkty wyjścia dla trzeźwego przeżywania: „Co czuję?”, „Co mam dzisiaj do zrobienia?”, „Co się ze mną dzieje?”, „Przed czym chcę uciec myśląc o...?”, prosta metoda przynosząca zadziwiające efekty), ale to nie są rzeczy na teraz, to się nie stanie nagle, a już na pewno nie stanie się to w warunkach odwołania dużej części życia społecznego na naszej planecie. Robię więc nadal to samo, choć jakby inaczej, z większą świadomością, spędzam też więcej czasu nie robiąc nic, a w rzeczywistości wiele, na przykład siedzę naprzeciw okna w fotelu, nogi opierając o łóżko i spoglądam na drzewo, potrafię tak siedzieć przez godzinę i to jest najlepsza rzecz, jaka mi się ostatnio przytrafia. Niebawem wyrywanie ósemek, to dostarczy mi emocji, przyglądanie się drzewu będzie wtedy jeszcze bardziej wartościowe.

Nie, to nie jest seks w wielkim mieście.


8.06.2020

Po obudzeniu przez godzinę leżę w mentalnej malignie oddalając od siebie konieczność podjęcia decyzji o wykonaniu jakiegokolwiek ruchu. Niemal codziennie rano, w chwili odzyskania świadomości, jestem przerażony, organicznie, pierwotnie, w sposób niewyrażony językiem i dopiero tworząc w myślach zdanie, budując je ze słów, odzyskuję sterowność, zakotwiczam się w rzeczywistości. To zdanie najczęściej wygląda tak samo, a jednak za każdym razem muszę wykonać wysiłek, by do niego dotrzeć, a brzmi ono: „co powinienem dzisiaj zrobić?” Przebiegam myślą listę obowiązków i to przynosi mi spokój, strach znika stopniowo, ponieważ mam zadania do wykonania. Mam rusztowanie. Wiem, co mam robić. To jest powód, żeby się ruszyć, żeby wstać, jednak ulga nie stanowi dla mnie z reguły bodźca do działania, a jedynie zaproszenie do spowolnienia myśli, do zwrócenia się do tego, co przyjemne, a folgując sobie w ten sposób gotuję się bezwiednie na kolejne ataki lęku. Tymczasem wolę pomyśleć o snach, mam ich bardzo dużo w ostatnich miesiącach, są barwne, skomplikowane, oparte na wspomnieniach. Popołudniu pamiętam je jedynie szczątkowo, jak zamazane impresje, albo nawet jak zaledwie coś, co stworzyłem dopiero na wrażeniu, zastępując w pamięci prawdziwy sen, jego wydarzenia, wydarzeniami, które pozwalają mi lepiej zapamiętać uczucie, nastrój, choć są w pełni zmyślone. Nie wiem już teraz, czy to mi się śniło, czy też nabudowałem to na trudnych do złapania uczuciach, że lizałem D. po brzuchu i że bardzo mu się to podobało, było mu to miłym i przyjemnym, i w tej atmosferze wzajemnego zaufania i bliskości spełniłem się akceptowany i rozumiany. Jakkolwiek idiotycznie by to brzmiało, to chyba to właśnie mi się przyśniło: że go liżę po brzuchu i że mu się to podoba, to znaczy tyle pamiętam, choć też wiem, że kontekst był szerszy. Leżę przez godzinę i myślę o tym, i o tym że znów panuje szaruga, że prawdopodobnie jest już po dziewiątej, może dobiega dziesiąta, ale równie dobrze mogłaby być piąta. Tak wygląda cały dzień: jakby była 5:30 rano. Przeżyć jeden taki dzień, w którym czas się zatrzymał i gdy dzień dobiega końca, cały czas jest 5:30 rano, choć to już wieczór. Przeżywam ten dzień dzisiaj.

Być może należałoby rozważyć głębiej, z większą cierpliwością, wyzbywając się przedwczesnej oceny, osobę P., przede wszystkim dlatego, że nikt jeszcze nie przypuścił tak frontalnego, bezwzględnego, a przy tym jednak bezmyślnego ataku na podstawy mojej osobowości i też nikomu się to w równym stopniu nie powiodło, jak właśnie jemu, nikomu nie udało się tak złapać mojego umysłu i wykręcić go boleśnie na drugą stronę, jak wykręca się ramię. Niemal pozostałem w tej bolesnej pozycji, niewiele brakowało. Napisał mi ostatnio smsa, po raz trzeci w ciągu ostatnich miesięcy: czy myślę o nim? Bo on o mnie myśli, „myśli o nas”. Zirytował mnie tym, kazał mi, jakby to był dzień świstaka, znaleźć się po raz kolejny w sytuacji, w której już się znajdowałem i do której nie tęsknie, a wręcz wolałbym o niej zapomnieć: w sytuacji konieczności odmówienia mu, jakbym już tego kilkukrotnie nie zrobił. To był kiepski dzień i co innego miałem na głowie. Kilkukrotnie powracałem do tej wiadomości, zastanawiając się co odpisać, aż w końcu odpisałem po prostu: nie.

P. był wyjątkowym przykładem ignoranta, wybitnie przekonanym co do tego, że zna odpowiedzi na wszystkie pytania, gdyż przeczytał wiele książek i rozmawiał z wieloma ludźmi. Proszę to odebrać dosłownie: był przekonany, że wszystko wie. Tak właśnie mówił: ja już to wiem. Niewiedza nie jest czymś, co trzeba udowadniać, więc jest to z mojej strony zbędny wysiłek, lecz podejmę się go: gdyby w rzeczywistości tak wszystko doskonale rozumiał, doprowadziłby do tego, czego pragnął, osiągnąłby to i nie musiał pisać mi teraz tego smsa. Przedwcześnie wyciągał wnioski, to była jedyna rzecz, którą mu powiedziałem, gdy poprosił o krytykę, zbyt szybko wydawało mu się, że zna odpowiedź i zbyt często się mylił. Jeżeli coś powinien zapamiętać z naszej znajomości, to właśnie to, że jest tylko człowiekiem i że tak naprawdę nic nie wie.

A jednak narzucił mi swój sposób myślenia, tak jak chyba nikt przed nim. Zeskrobuję to teraz cierpliwie z siebie, przede wszystkim łapiąc się tego we mnie, co każe mi iść do, a nie uciekać od. W nim wszystko było zbudowane na ucieczce od, na niekończącym się, wiecznym terapeutyzowaniu, ucieczce w takiej postaci, która każe bezustannie trzymać siebie w mocnym uścisku w syfie swojej przeszłości, tak jak głowę młodego kota trzyma się w jego własnych fekaliach (niektórzy tak robią), aż nauczy się robić gdzie indziej. P. był człowiekiem, który trzyma siebie w gnoju przeszłości w nadziei na to, że będzie potrafił trwać w spokoju w teraźniejszości. Tak, był to jakiś rodzaj spokoju, ale nie ten, którego poszukuję, z pewnością nie w takiej postaci. Mój spokój to nie odpowiedzi, tylko pytania. Moje trwanie budowane było na częściowej amnezji, która sama, niewymuszona, łaskawie pozwalała mi zaczerpnąć oddechu. Nie pamiętam niemal nic z całych rozdziałów w moim życiu, z pewnych okresów mojego dzieciństwa, a przypominanie, wywoływanie duchów doprowadzało mnie do napadów złości. Ta moja postawa nie jest ucieczką, to się dzieje samo i to pozwala sięgać dalej, tak to widzę. To jest też pytanie o to, czy możemy pozostać spójną całością zachowując w sobie wszystkie aspekty przeszłości, mając je w świadomości, i ja sądzę że nie, że to nie jest możliwe, to nawet nie jest mój pogląd, a jakaś prawda, powiedzmy, naukowa, że mechanizmy obronne nie bez powodu tak właśnie się nazywają. Pozwolę sobie przywołać znów Olgę Tokarczuk (niespodziewany lejtmotyw tych zapisków): gdyby nie mechanizmy obronne, pękłyby nam serca.

To jednak, co rezonuje we mnie bezustannie, odkąd go poznałem, to pytanie o funkcję sztuki w naszym życiu. Jemu wydawała się zupełnie zbędną, jego dziedzina, twierdził, daje mu wszystkie odpowiedzi. Oglądaliśmy film i on mówił: ludzie tak się nie zachowują, ludzie tacy nie są!, oczywiście że nie są – myślałem, to przecież nie jest film dokumentalny. Prawda w sztuce nie znajduje się na wierzchu, bo sztuka to nie jest poradnik motywacyjny, tak samo jak nie znajduje się ona na wierzchu w życiu i w tym sensie sztuka może pokazywać, używając swoich środków, swoich metafor, coś, co w życiu przesuwa się niezauważone, może naświetlić nam to, ukazując ludzi nienaturalnymi, może wykorzystać taki środek, może stworzyć wrażenie obcości, może cokolwiek, to jest właśnie w niej najlepsze, że rozszerza nam rzeczywistość. On chciał „widzieć rzeczy takimi, jakie są”, ale w jego wykonaniu było to coś zupełnie nudnego. Upychał stuzłotówki po słoikach w kuchni i nie chciał, żebym został w niej sam, „nie chciał być zmuszony podejrzewać mnie o cokolwiek”. Kiedy wyraziłem na spotkaniu u koleżanki jakże prostą myśl, że literatura jest lustrem w którym się odbijamy po to, żeby szukać samych siebie, sprawiał wrażenie zdezorientowanego. Człowiek z poradnika motywacyjnego, w którym szczęście jest kwantyfikowalną wartością, którą rozpisać można na osi y i osi x. Można, ale to takie okropne uproszczenie, które odbiera tyle możliwości wyobraźni. Przed tym się bronię, co jest swoistą kapitulacją, bo gdybym się nie bał, nie musiałbym się przed niczym bronić. Wypadłem z szyn.

Gdy już się wypisałem znowu ten niepokój, jak po przebudzeniu: co teraz?



3.06.2020

Stopniowy powrót do pracy, w której i tak nie ma wielu zajęć. Następne miesiące będę tam co drugi dzień, co bardzo mnie urządza. Wszystko zapowiada świetne wakacje, choć bez wyjazdów. „Wakacje w mieście”, jakbym znowu był nastolatkiem. Jest mi z ta myślą dobrze, brak presji na wyjazdy zagraniczne, które w moim przypadku nigdy nie są po prostu odpoczynkiem, jakimś folderowym leżeniem w hamaku, tyko pracą innego rodzaju, niekończącą się próbą dorównania marzeniom o tym, jaki mam być, kim powinienem być, co powinienem wiedzieć, narosły przez lata garb „zainteresowań”, który wymaga odwiedzin galerii malarstwa, muzeów designu, wizyt w jakichś zamkach i pałacach, najlepiej w Lombardii, Brabancji albo na Peloponezie. Ja to wszystko lubię, tęsknie za tym, zarazem jest mi dobrze z tym, że w tym roku jestem z tego zwolniony.

W drodze do pracy, w pracy, w przerwie na lunch w pobliskich lokalach nikt nie przestrzega przepisów. Czuję się jak frajer zakładając na siebie maskę za każdym razem, gdy wchodzę do sklepu, czy do restauracji, bo nikt tego poza mną nie robi, jedynie obsługa czuje się zobowiązana. Od poniedziałku mają być otwarte siłownie i baseny, ale brak jakiejkolwiek informacji na ten temat na ich stronach. Nosi mnie, mam ochotę jeździć tam codziennie. Przez ostatnie 3 miesiące nie wykonywałem żadnych ćwiczeń fizycznych. Jestem przyzwyczajony mieć na to wydzielony czas i miejsce, wiąże się to z wyjściem z domu, to taki rytuał, do którego nie miałem dostępu. Poza rozciąganiem nic. I tak jestem zdziwiony, że przytyłem może z 2 kilo, zjadłem tyle czekolady przed ekranem komputera, że powinienem przytyć 10.

Ładna pogoda zachęca do wyjścia, co też niebawem uczynię. Przeczytałem i obejrzałem przez te 3 miesiące wystarczająco dużo, żeby dotarło do mnie, że naprawdę nie muszę niczego „nadrabiać” (pisałem już o tym), co więcej w obecnej sytuacji, w tym punkcie życia, czytanie jest stratą czasu, marnowaniem możliwości. Dużo ważniejsze jest pisanie, a nie robienie tego to przejaw skłonności autoagresywnych. Jeśli się przestanie, trudno wrócić. Dlatego nie należy przestawać. Jedno z zadań na te wakacje: znalezienie swojego stylu.

Właściwie nie rozumiem tych ludzi z aplikacji, nie mam w tym doświadczenia. Mam wrażenie, że mają ochotę w nieskończoność wymieniać krótkie wypowiedzi tekstowe zamiast po prostu spotkać się i porozmawiać. Mnie to nuży, nudzi. Wymusza bezustanne zaglądanie do telefonu, jakbym był tylko kolejną jego funkcją, która uruchamia się na dzwonek, jak pies Pawłowa. To jak powolne, stopniowe blendowanie mózgu. Jestem z tych, którzy pamiętają świat bez dotykowych ekranów i jakoś było mi lepiej w tamtym świecie, mniej nerwowo.


2.06.2020


Mają potrzebę powiedzenia mi na pierwszym spotkaniu, że to dla nich „randka”. Sądzę, że nigdy nie byłem na żadnej randce, nigdy tak tego nie odbierałem i tym razem również tak nie jest. Wyśmiewam to dwuznacznie. Nieprzyjemne informacje przekazuję z uśmiechem. Od niemal wszystkich pytań dystansuję się, bo co pozostaje mi w obliczu pytania „jakiej muzyki słuchasz?”. Jeszcze pytanie nie zostało do końca wypowiedziane, a ciekawski już lekko tego żałuje. A już zupełnie głupio mu się robi, gdy ze śmiechem wskazuję, że chyba bardzo stara się mnie dopasować do jakiegoś wzorca, do jakiegoś trajbu, jak, dajmy na to, miłośnicy jockstrapów i wąchania butów, albo operowo-teatralne snobstwo, czy komputerowi nerdzi. I już się cieszy, że może coś o mnie pomyśleć, ponieważ użyłem słowa „dziewczyna” zamiast „laska”, zapominam dopytać, co to dla niego znaczy. Może mnie to wypycha ze zbioru imprezowych ziomali do zbioru bibliotecznych moli?
Gdybym sam miał zastosować podobne klasyfikacje, to po tych spotkaniach powinienem pierwszego wsadzić do wora „ziomal-muzyczny nerd-misiek-smutny bo skończyło mu się zioło-czujący się staro”, drugiego do „życie na krawędzi-zadowolony bo ma dużo zioła-skłonności do zaburzeń psychicznych-bogaci rodzice”, trzeciego do „samotny wilk-gracz komputerowy-negatywny narcyz-żadnych używek”. Po takich spotkaniach człowiek docenia to, co ma, że potrafi pracować, że nie zatrzymuje się w miejscu, że jest krytyczny. Ludzie niby są tacy sami, a jednak potrafią bardzo się różnić od siebie. To jest ciekawe. W tym wieku jesteśmy już dość mocno zróżnicowani, może trudniej zasypać podziały, w loterii świata każdy rozwija się na nieco innej glebie, życie zaczyna wydawać owoce, jedne zachęcają do spożycia, w innych zalążek zepsucia za szybko wychodzi na wierzch. Zaczynają się wakacje, czas zrywania owoców.
Z pierwszym byliśmy nad rzeką, paliliśmy (częstowany biorę), było ciemno, reflektory samochodów oświetlały wodę. Szliśmy przez ciemny las, właściwie to nie było ciekawe, chyba było po mnie widać pod koniec, że już nie bardzo słucham. Zbyt byłem spontaniczny zgadzając się na tę schadzkę. Zafiksował się na tekstach w stylu „żałuję, że jestem taki stary” (zaledwie kilka lat starszy ode mnie, dzięki), potrafił nawet powiedzieć „twoje pokolenie”. Może myli go mój wygląd, zawsze muszę wysłuchać, jak młodo wyglądam, a może to jakiś uniwersalny „komplement” w tym świecie, mnie to lekko żenuje. Właściwie nic ciekawego.
Drugi mnie zdziwił, bo z profilu wynikało, że to taki ziomek, trochę przerośnięty, ale jednak osiedlowy swojak. I tak się zaczęło, propozycją siedzenia na torach („siedziałeś kiedyś na torach?”). Nie chciałem siedzieć na torach, więc rozsiedliśmy się w zaroślach przy parku. Bardzo był zabawny od samego początku, to właśnie jego klasyfikujące pytania tak mnie rozbawiły. W ogóle dużo pytań, jakbym był na przesłuchaniu, przy pytaniu o nazwisko trzeźwo zauważyłem, że „znamy się” od 20 minut. Sam mi takie bajki opowiadał, a to że lubi czasem ukraść batona w żabce, bo to podniecające, albo że zwiedził pół świata, że mieszkał 2 lata na jego końcu, że się pracą brzydzi... Lokalna Szecherezada, postać z Geneta, coś takiego. Zaproponował, żebyśmy weszli do pobliskiego bloku i posiedzieli na dachu, 10 pięter nad ziemią, bo tak się składa, że akurat posiada klucze, w ogóle ma dużo kluczy w dużym pęku. Na górze stał nad krawędzią i patrzył w dół, od którego to widoku zaczynałem się wewnętrznie telepać. Położyliśmy się na oddającej ciepło papie i pokazywaliśmy sobie gwiazdy. Przypadłem mu widać do gustu, bo się wylewnie żegnał i żałował, że nie idę w jego stronę.
Z trzecim spotkałem się na pobliskim boisku i zaraz znaleźliśmy wspólne tematy, choć akurat nie te, które chciałbym znaleźć. Była to rozmowa w języku angielskim, więc po godzinie rozbolała mnie głowa, a przy pożegnaniu dysponowałem już tylko 1/3 istoty szarej, bo pozostałe 2/3 przepaliły się. Ten również wykazuje dużo entuzjazmu. Można to pociągnąć jako ćwiczenie językowe. Nie ukrywam jednak, że nałogowi gracze komputerowi nie bardzo mnie ciekawią.
W międzyczasie przeszedłem depresję i zakochałem się (w sobie), odkochałem się, umarłem, naprawdę tak się czułem, ze zdziwieniem odkryłem, że jednak jestem żywy i mam ciepłe stopy, śmierć jest naprawdę nieprzyjemna, nie róbcie tego, chyba że musicie, zagubiłem się w świecie gmaszysk polikliniki, jeszcze tego samego dnia opowiadałem o tym przez bite pięć godzin L., który wrócił ze swojej wioski, nie byłem w stanie się uspokoić, przez 300 minut z okładem paplałem podziwiając anielską cierpliwość, dobrze, że przynajmniej byłem zabawny, pośmialiśmy się. A to ze śmierci, ze szczęścia w nieszczęściu, z kontaktów z polską służbą zdrowia... To jest jedyna osoba, z którą mogę porozmawiać o malarstwie, to przecież nikogo nie obchodzi. Teraz siedzę sobie w ciepłym domku, piję herbatkę, z tej przygody zostaną mi chyba blizny na stopie, no i mam tę trójkę na karku, może to spalę, bo zupełnie nie chce mi się udawać niedostępnego, wyrosłem z tego, a nie ukrywajmy, że ludzie jednak najbardziej pragną tego, czego nie mogą mieć.

7.05.2020


W nowym mieszkaniu nie chodzę na bosaka, bo można w ten sposób podnieść stopę z przyklejoną do niej klepką. Kilkadziesiąt lat temu ktoś napracował się nad parkietem, z którego teraz łuszczy się lakier brudząc mi pościel. Podoba mi się widok z okna na trzecim piętrze, rozległa panorama kolejowych rozjazdów, pękata wieża ciśnień, rząd wysokich topoli, którymi targa wiatr. W mieszkaniu szumi przyrodą. Wieczorami słucham przetaczających się pociągów. To obce mi miejsce pełne jest wspomnień, moich wspomnień. Kolejowe odgłosy przywracają mi dzieciństwo u babki, rozpadający się parkiet jest dokładnie taki sam, jak w moim mieszkaniu na Żoliborzu. Tam też nie warto było chodzić na bosaka, jeśli nie było się fanem układania puzzli.
Po zmroku uprawiam osiedlowy flaneryzm, ustawiam bloki w modernistycznych kadrach mojego spojrzenia. Znam już lokalne mordownie, gdzie zaczerwienieni panowie przychodzą po pół litra nadziei. Wizerunkowo wpasowuję się w okolicę, ubrany na czarno, w bluzie z zamotanym wzorem, w czarnych pumach, w sportowej kominiarce ściągniętej za uszy, która zakrywając szczelnie szyję nadaje mi wygląd łobuza, zagubionego w tym blokowisku wysokiego, smukłego kowboja. Ze względu na przerośniętą grzywkę, która sięga mi już nosa, widać tylko moje oczy, uszy i dłonie i trudno cokolwiek orzec przyglądając się tym detalom, przynajmniej do czasu, aż się odezwę. W tym betonowym labiryncie będę szukał szczęścia, a znajdę to, co zawsze znajdowałem.
Przeszedłem już wszystkie etapy odosobnienia, od zachwytu po depresję, od energicznych porządków do wrzucania puszek po piwie za szafkę. Rozważam spotkanie z panem poważnym przedsiębiorcą, ale jak taki nieostrzyżony bym się prezentował. Jeżeli ktoś w moim wieku pokazuje się z taką szopą, to albo jest artystą, albo nie zorientował się, że przestał być twinkiem. Być może to tandetny obraz, ale to zatopienie w sobie przyprawia mnie o wewnętrzne wycie za miłością. Taki portret, jak namazany sprejem w pięć minut przez ulicznego kiciarza: za oknem księżyc, topole uginają się pod naporem wiatru, słychać stukot kół pociągu gdzieś w oddali i ja, z grzywką jak chłopiec z anime, emo-tęskniący za owłosionym przedramieniem smagłego mężczyzny.
Z przylepioną do pięty klepką.

1.05.2020


Melancholijny pierwsza maja, ostatni dzień w starym mieszkaniu. Rozmawiam ze swoim smutkiem. Uczę się go akceptować. Jest w tym rodzaj przyjemności, roztkliwienia, zamyślenia. Wszystko dotyka mnie dwa razy mocniej. Stoję przed lustrem i nachodzi mnie uczucie oderwania, widzę w lustrze twarz lalki, o równych rysach, bujnej czuprynie. Coś z dziecka w dorosłym mężczyźnie, twarz której można zaufać. Kilka dni temu zauważyłem po raz pierwszy leciutkie kreski na skórze rozpoczynające swój bieg przy kąciku oka, zalążki zmarszczek radości. Tokarczuk pisze: „ludzie dzielą się na tych, którzy mają poziome zmarszczki na czole, i tych, którzy mają je pionowe. Ci pierwsi są pogodni i przyjacielscy, lecz rzadko osiągają to, czego chcieli.” Rozpromieniam się, bo to musi być o mnie. I wolę mieć swoje poziome zmarszczki niż pionowe, których właściciele są „gniewni i porywczy, za to udaje im się zdobyć to, co sobie zamierzyli”. Bo, pomimo tego, co tu piszę, jestem przecież pogodny i przyjacielski, i zupełnie nie przypominam moich kreacji z internetu. To jest miejsce, w którym można trząść cieniami, wypuszczać balon próbny w depresje, nerwice i lęki.
I chcę, i nie chcę, i boję się, i myli mi się „chcę” i „muszę”. Wszystko jakby muszę, nie wiem czy tego chcę. Boję się, że może niczego nie chcę.
W tej przegadanej, XIX-wiecznej w swoim charakterze książce są też duże pokłady przenikliwości, choć stylistycznie ciężkostrawne. Zaznaczam kilka fragmentów, zakreślam noblowskie błyski. 900 stron to stanowczo za dużo.
Obejrzałem „zaległości” w klasyce filmowej i „zaległości” współczesne i uznałem, że już nie muszę niczego uzupełniać. Mogę oglądać to, na co mam ochotę i mogę myśleć o tym, co mi się żywnie podoba. Nie muszę niczego nadrabiać. A już na pewno nie muszę oglądać netflixowych tępych paskudztw, które udają kontrowersje. A tak naprawdę najchętniej nakręciłbym swój własny film, taki, którego nigdy nie obejrzałem, tylko mój i ze mnie, dla mnie.
Moje włosy szurają mi po karku, dawno tego nie czułem. Są miękkie, gęste i dają się łatwo kształtować. Lubię je, ale to w krótkich wyglądam lepiej.
Przypomina mi się P. i jego zapachy, jego dłonie, najpiękniejsze męskie dłonie.
Przypomina mi się A. i seks.
Słodki ból w sercu.

21.04.2020


Co robię?
Przez pół dnia czytam Tokarczuk. Idzie mi to całkiem sprawnie, gdyż jest to czynność zastępcza. To znaczy, że powinienem zajmować się czymś innym, na co nie mam ochoty, więc to, co akurat robię wydaje mi się być całkiem atrakcyjne. Powinienem w końcu włączyć komputer i zająć się pracą, której nie ma dużo i która nie jest ciężka. Lecz nie chce mi się. Księgi Jakubowe sponsorowane są przez „zdziwione konie” i „gęsi smalec”. Zdziwiony koń pojawia się średnio raz na 100 stron, gęsi smalec raz na 40. Jest to mistrzowskie oddanie realiów epoki, w której konie były bardzo zdziwione a gęsi smalec dobry na wszystko. I tak od herbaty do kawy, od kawy do herbaty aż słońce schowało się za sąsiednim blokiem o 18:20 i poczułem się zwolniony z czytania narastającą głupawką.
Bardzo jestem ostatnio kulturalny. Czytam i oglądam. Nie wychodzę z domu. Włączam muzykę i spaceruję w kółko. Wybuchy entuzjazmu, bo przecież taki jestem kulturalny, przerywają napady lekkiej paniki. Jak na przykład wtedy, gdy otwieram losowo „Tragiczne dzieje...” Muschga i trafiam na ustęp o związkach literatury i szaleństwa, i zaraz się czuję szalony, zaraz mam poczucie, że cała ta kultura to wariactwo i sposób na uniknięcie czegoś. Nawet nie mam na myśli siebie, tylko świat cały, zamieram zmartwiony losami świata. Z marazmu wytrąca mnie pomysł, by napić się musującej witaminy C, i w tym momencie znów wpadam w lekki zachwyt, gdyż to takie zdrowe. Lekarstwem na szaleństwo świata, szaleństwo literatury okazuje się być witamina C. Rozwiązanie cały czas było pod ręką! Piję kontent, głaszczę się zadowolony po brzuchu, zaczynam już lekko tęsknić za zdziwionymi końmi, po głowie chodzi mi gęsi smalec.
Podejmuję działania mające na celu wyciągnięcie mnie z czarnej dupy, w którą trafiłem przez sam fakt narodzin. Już pierwszego dnia mojego życia miałem zaległości. Już byłem w tyle. Bardzo byłem niewykształcony, w ogóle nie kulturalny. No i ta presja seksu, jak jakiś pieprzony rytuał inicjacyjny, jakbym musiał sobie pokazać, że już jestem dorosły. Jakby nie można było spędzić życia przed telewizorem. Przecież niektórzy tak robią, i co, cierpią z tego powodu? Zupełnie są zadowoleni! Trochę się niepokoją gdy na horyzoncie majaczy śmierć, ale i na to znajdą się odpowiednie zagłuszacze. Nikt nie ma już obowiązku zajmowania się swoim życiem, gdy można zajmować się zmyślonym życiem innych. Coś mnie musiało mocno ugryźć w dupę, skoro się tak kręcę niespokojnie. Może to ten cały homoseksualizm?
Więc nadrabiam zaległości. Postanowiłem w końcu zapoznać się z klasyką filmową, bo zawsze coś mi w tym przeszkadzało. W piątek trzy filmy Antonioniego, w sobotę trzy Tarkowskiego, w niedzielę cztery Kurosawy, wczoraj jeden Malle. Do mojej babki cały dzień mówią piastowscy książęta i tureccy sułtani, do mnie zaś wdzięczą się Monica Vitti i Alain Delon. Moja babka sprawia sympatyczne wrażenie, ja zaś zachowuję się, jakby świat powstał tylko po to, żeby mi zrobić na złość.

20.04.2020


Powracający banał, jakbym potrafił być dorosłym jedynie w samotności. Do innych mizdrzenie się, udział w nie wartej tego grze. Zamiast uczestnictwa w prawdziwym życiu otaczanie się awatarami rzeczywistości. Symulacja w sztuce, rozmydlenie w potoku codzienności. Tragiczny rozstrzał pomiędzy ja do wewnątrz i ja na zewnątrz. Znajomość siebie nie przynosząca rozwiązania, lecz obciążenie. Rozczarowanie sobą. Wykwity pretensji. Obijanie się pomiędzy ja zawiniłem, inni zawinili. Problem z określeniem trwałej podstawy. Kołowy schemat myśli. Czczy uroboros, umysł zamknięty w sobie, przetwarzający siebie, zafiksowany na sobie. Jałowe buksowanie. „Jest dobrze”, „jest źle” krążące w ciągłej konwulsji. Obsługa kompleksów zamiast twórczej postawy. Tlące się poczucie niższości. Tezy niefalsyfikowalne bez konfrontacji z Innym. Nagląca konieczność sprawdzenia się. Wyciągnąć wszystko, spojrzeć jasno zanim będzie za późno. Dorosnąć do siebie samego.

15.04.2020


W końcu odezwałem się do kogoś na grindrze, po miesiącu jeżdżenia kciukiem w górę i w dół. Co teraz z tym zrobić, skoro nie można się spotkać na kawę, nie można wyjść do kina? Pan jest postawny, męski, przedsiębiorczy, starszy ode mnie... Przypomina mi to moją ostatnią randkową historię, która nie skończyła się dobrze, bo nie lubię, jak ktoś zaczyna dyktować mi co mam zrobić ze swoim życiem, a do tego ma ciężką rękę. Okazało się, że mamy podobne zainteresowania. Po zapoznaniu się z odpowiednimi profilami w mediach społecznościowych skupionych wokół filmowej tematyki uznałem, że warto wymienić się treściami umysłowymi, z wymianą płynów zaś dla odmiany znacznie się wstrzymam, bo ostatnim razem to jakoś za szybko poszło i też mi się to nie spodobało. Postanowienie jest takie: trzymać dystans. Odnosić się z rezerwą. Pozostawać sceptycznym najdłużej jak się da. A jak się okaże, że przemocowy pojeb, to uciekać w podskokach. Coś mnie jednak kręci w tych przedsiębiorczych samcach co to się nie certolą, bo to jak igranie z ogniem. Jakoś się zgadaliśmy, że będziemy równolegle czytać Xięgi Jakubowe, ale się wkopałem. No więc czytam codziennie te xięgi tokarczukowe, takie fantastyczno-przygodowe, żeby się nie okazało, że jestem lama, która jedną książkę czyta dwa miesiące. Wypada mówić, że to takie wybitne osiągnięcie, że taka tytaniczna praca... Ale ten styl, to opisywanie świata poprzez zapachy wychodzi mi bokiem. O, taki arogancki jestem!
Od jutra do pracy w kominiarce, którą sobie zamówiłem zdalnie. Sportowa, lekka, z przewiewnego materiału, zapewne przed niczym nie chroni. Ale tu bardziej niż o jakąkolwiek ochronę chodzi o dyscyplinę, mamy być karni, mamy pokazać, że przestrzegamy zasad, nie wywołując nerwowości otoczenia. A o tę nietrudno. Parę dni temu wracałem szutrową ścieżką szeroką na 2 metry, wzdłuż torów kolejowych. Jechałem rowerem. Kobieta idąca z naprzeciwka już widząc mnie 100 metrów przed sobą szeroko rozstawiła ramiona, dyndał na nich papier toaletowy, po obu stronach. Zamaseczkowana, choć jeszcze takiego obowiązku nie było. Zbliżając się do niej zaobserwowałem rosnącą nerwowość wyrażaną poprzez gesty, skłaniające mnie, żebym w ogóle z tej ścieżki zjechał. I tak idzie i machą tą srajtaśmą, jakby była ożywionym semaforem. Cudem przeżyła, unikając zarażenia wirusem, gdy mijałem ją w odległości 1,5 metra.
W ogóle dziwne zachowania ludzkie z okazji epidemii, teraz mi się przypominają. Stałem przed północą w niezbyt długiej kolejce do biedronki. Wyszła ze środka kasjerka i mówi babce przede mną, że teraz nikt nie wejdzie, bo kasy zamykają na 15 minut. A ta się zaczęła unosić, coś perorować, że no nie, tak nie może być, taka podniecona. Czym tu się podniecać? Podszedł do niej jej partner i to razem przeżywali, że muszą tu postać trochę dłużej. Później w alejkach sklepowych natknąłem się na nich, jak dla odmiany przeżywali ceny makaronu. Jeśli takie rzeczy doprowadzają ludzi do pasji, to co się stanie, gdy naprawdę coś się stanie? W takich chwilach moje myśli kierują się ku konstatacji, że wytworzyliśmy sobie, jako ludzie, środowisko, które wydaje nam się w miarę stabilne, ale tak naprawdę to jest domek z kart. A najsłabszym elementem są nasze, ludzkie, nerwy.

10.04.2020


Jestem już na etapie, gdy nie poświęcam tematowi koronawirusa więcej niż 20 minut dziennie. Jadąc rowerem do pracy czynię pobieżne obserwacje – rzeczywiście pustawo na ulicach, szczególnie okolice rynku odmienione, ale rowerzystów sporo. Trzeba uważać, żeby nie wjechać przypadkiem na jakiś bulwar czy do „ogródka jordanowskiego”, nawet nie wiem gdzie takowy w okolicy się znajduje, jeśli w ogóle. Arbitralność zakazów i nakazów uderza szczególnie w 120 miesięcznicę katastrofy smoleńskiej. W mediach sponsorowanych przez wrogie narodowi siły zdjęcia i obrazy zgromadzenia na Placu Piłsudskiego w Warszawie. Co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie. Z myślenia o tym nic nie wynika, więc wracam do lektury Harolda Blooma.
Podjąłem decyzję o przeprowadzce i poczyniłem odpowiednie przygotowania. Nie wiem, która to już moja przeprowadzka, jestem gejem-wiecznym tułaczem. Będę miał bliżej do pracy, na siłownię i na basen. Obecnie, poza sporadycznymi wyprawami rowerowymi do pracy, brak w moim życiu sportu, za to bardzo dużo jest jedzenia i picia kawy. Wczoraj głodny poszedłem do żabki i natknąłem się na „godziny dla seniorów”, o których zupełnie zapomniałem. Dzisiaj koło północy pójdę do Biedronki, bo się papier toaletowy skończył i herbata. Oraz majonez, kluczowy w czasie rodzinnych świąt produkt spożywczy.
W dziwnym momencie zdecydowałem się na rozpoczęcie nowego bloga. Właściwie nic się nie dzieje w takim tradycyjnym sensie, z nikim się nie spotykam, nigdzie nie jeżdżę, nie mam rozterek sercowo-erotycznych, nic. Stąd te trudne sprawy, o których w poprzednich notkach. Bez zewnętrznej stymulacji pogrążam się w ponurych ruminacjach. Dotarło do mnie, że bardzo ważne jest przeżywanie przyjemności w życiu, nie po to, żeby zaspokajać jakieś żądze, lecz po prostu po to, żeby nie zwariować. W obecnych warunkach musi mi wystarczyć słońce i rozbuchane ptactwo, które opanowało drzewo za moim oknem.
Poza tym przeżyłem małe załamanie nerwowe uczestnicząc w zajęciach językowych on-line. Było to tak denne i smutne, że w pewnym momencie przestałem udawać zaangażowanie. Nie wiedzieć czemu wpędziło mnie to w bardzo ponury nastrój i resztę dnia spędziłem rozpamiętując trudy dorastania. Jestem jakiś niestabilny psychicznie, mam problemy ze snem, zrobiłem się marudny. Garnę się do pracy, żeby mieć pretekst do wyjścia gdziekolwiek.

6.04.2020


Dzisiaj jest jeden z tych dni, kiedy nie chcę żyć na tym świecie i nic nie wydaje się być możliwe. Chciałbym radykalnie odciąć się od wszystkiego i zamieszkać w domku w lesie, z książkami i adapterem, szukać ascezy, która była największym zwycięstwem ducha we mnie. Dziś wszystko jest wulgarne, rozprasza, niszczy myśli, uczucia i marzenia. Ten nadmiar, w którym żyjemy, to wielka bieda.

5.04.2020


Powracający od wielu lat koszmar, którego istotą jest to, że zostałem w tyle. Muszę powtarzać klasę, lub cały mój rocznik musi. Jestem już magistrem, lecz okazuje się, że mam wrócić do gimnazjum, żeby jeszcze raz przerobić materiał, ponieważ jakaś wyższa instancja tak uznała. Nie wiem, jak łączyć to z pracą i z innymi zajęciami. Jestem bardzo sfrustrowany, przemierzam budynek szkolny wzdłuż i wszerz, bo nie wiem, gdzie odbywają się zajęcia. Na nie też jestem spóźniony. Nie mam planu lekcji, nie pamiętam nawet, jaki był mój oddział, czy to była 3 A, B czy C? Niczego nie mogę się dowiedzieć. Już nie nadrobię. Będę wiecznie spóźniony na życie. Wieczorem nie mogę zasnąć, jak zawsze przy świetle księżyca wpadającym do pokoju, rano nie mogę się dobudzić. Jestem rozbity i nawiedzają mnie inspirowane snem czarne myśli. Całę dorosłe życie mam poczucie, że muszę czynić wyjątkowe wysiłki i nie mogę stać w miejscu, bo jeśli się temu poddam – wszystko się zapadnie i przeszłość wciągnie mnie w czarny dół, by powtórzyć się w przyszłości. Jakbym był elementem gotowego scenariusza, którego rzeczywistego znaczenia i treści nie znam. Podskórny fatalizm. W każdą zamierzaną czynność wpisany jest cień porażki. Po co w ogóle kogoś poznawać, skoro kończy się to w taki sposób? I ten wstyd-pantokrator, bezustanne: najpierw się zmień a potem wyjdź do ludzi. Jest w tym ten element prawdy, bo żeby stworzyć dobrą relację nie powinno się wychodzić z pozycji poddaństwa, urazy, resentymentu, braku. Trzeba mieć coś do przekazania w sposób bezinteresowny. „Lecz biedny jestem: me skarby – w marzeniach”. Świat pracy wtłoczył we mnie poczucie, że brakiem należy „zarządzać”. Każdy, którego dotknął ten system pracy, tworzy podświadomie „projekty”. Projekt-związek, projekt-dziecko, projekt-kosz na śmieci. Ale pewnych rzeczy nie da się zacerować w ten sposób. Współcześnie również ból, strach i bezradność poddaje się outsourcingowi. To robią dobrze opłacani menedżerowie: wydają kupę kasy na sporty ekstremalne, na wejście na Everest, pływanie z rekinami, żeby móc symulować zagrożenie, żeby móc poczuć panowanie i pozbyć się bezradności. To jednak tylko ułuda, czasowe rozwiązanie. Największej miłości towarzyszy bezradność. Z wiekiem to coraz trudniejsze: być bezradnym. Gdy król staje się coraz bardziej nagi, my betonujemy się w swoim zaprzeczeniu, zamykamy się. Tylko czasem śni nam się nocą, o czym po przebudzeniu raczej nie pamiętamy, że jesteśmy bezradni, już na wszystko spóźnieni i że to się już nigdy nie zmieni, i że w tym gapiostwie umrzemy.
Ale jest mi dobrze. Tego mi brakowało. Świat jest dla mnie tak wspaniałomyślny, że podarował mi nudę. Nuda naszła mnie przedwczoraj, tak mocna, wytrawna, starałem się nic z niej nie uronić. Rozciągałem w sobie nudę, podniecałem ją bezczynnością, tępą powtarzalnością gestów i myśli. Męczyłem się i cieszyłem zarazem. Zdążyłem już zapomnieć, czym jest nuda. Jak twórczy, wartościowy jest to czas. Ta niemal fizyczna tortura, którą zapamiętałem z dzieciństwa, dorastania. Ale wtedy jej nie lubiłem, otoczenie zdołało mnie przekonać, że to niczemu nie służy. Często padało, nudziłem się. Teraz jestem dorosły i nie mam czasu na nudę, bo muszę wyrobić normy, które zdążyłem w międzyczasie uwewnętrznić, stałem się swoim własnym oprawcą, przekonanym, że tak właśnie trzeba. Trzeba być zajętym. Dajmy na to: ten idiotyzm chodzenia na siłownię. Zgodziłem się na to, choć wiele lat się temu opierałem. Poddałem się oceniającemu spojrzeniu, sprowadziłem siebie do roli obiektu. Wytłumaczyłem to sobie tak: muskulatura jest oznaką dyscypliny. Musi mi się coś w końcu udać, więc niech będzie to imponujący biceps. Biceps ten jest znakiem, który oto teraz obnoszę przed wami, widzami: znajcie moje opanowanie, męskość, systematyczność, wyrzeczenie. Pożądajcie, zazdrośćcie. Strzepałem tę niedogodność na was i już nie muszę czuć się gorszy, wasza kolej. To bardzo niedojrzałe, ale i bardzo się boję. Przynajmniej jestem w stanie przyznać się do tego przed sobą, w tym upatruję mojego sukcesu.
Chodzenie do pracy nigdy mnie nie interesowało, nie chciałem tego. Mocno brykałem, zanim zagoniono mnie w jarzmo. Nie dlatego, że byłem bezczynny, czy leniwy, lecz dlatego, że moje życie wewnętrzne i ciekawość świata, samodoskonalenie, zadawanie pytań i odpowiadanie na nie, to wszystko mogłoby wypełnić mój czas doskonale i byłoby w ostateczności społecznie pożądane. Lecz nie było. Zabrakło dostarczonego na czas outputu. Nie stworzono warunków. Albo, zdecydowanie perwersyjnie: pomachano przed nosem pięknymi klejnotami wiedzy, po czym sprzedano solidnego kopa w dupę: oto są realia. Nieszczęście to, tak to nazwijmy, wzięło się z braku zaufania, z potrzeby podtrzymania nerwicy, tak mnie wciągnięto w ten system. Nie widziano mnie, ja nie istniałem, lecz oprawcy sprzed lat, zmaterializowani w mojej powłoce cielesnej. Tak się wszystko powtarza, bezustannie. Stajemy się rodzicami naszych rodziców, niektórzy przedwcześnie. Stąd ten fatalizm, biorący się z przeczuć i z obserwacji. Czy trzeba się oszukać, żeby z tego wyjść, czy można to zrobić świadomie? Wzięto mnie na zakładnika, uczyniono probierzem akceptacji. Moje działania mają znaczenie, z którego nie zdaję sobie sprawy a odgadywanie tego zajęło mi zbyt wiele czasu, za dużo energii i nie dało żadnej odpowiedzi. Mogę też to pozostawić, pozbyć się tego i nie będzie to oznaką małostkowości, lecz dojrzałości, nawet w obliczu protestów i warknięć, projekcji i przesunięć. Feminizm to po pierwsze uwaga: zacznij od uświadomienia sobie, że jesteś ofiarą. Nie po to, żeby się nad sobą użalać, lecz żeby potrafić przyjąć właściwą perspektywę i przyznać przed sobą, że potrzebujesz pomocy. Żeby sięgnąć po nią, żeby mieć tę odwagę działania. Żeby nie dać sobie wmówić, że ponosi się winę za pozycję, z której się wyszło. To nie twoja wina. Mniejsza z tym czyja, po prostu nie twoja. Teraz możesz swobodniej oddychać.
Tymczasem kolejny słoneczny dzień. Słońce obojętnie przesuwa się po niebie, a ja siedzę zamknięty we własnej głowie, starając się uwolnić ze sznurów, którymi zostałem szczelnie obwiązany.