Nie jestem żadnym dronem *[dla niezbyt wnikliwych czytelników: patrz koniec poprzedniej notki]. Jestem jednocześnie wkurwiony, smutny i wystraszony.
Za wszystko niech wystarczy to jedno zdjęcie, na którym barczysty, ryży policjant przygniata głowę dwudziestoletniej dziewczyny do asfaltu. Co za bohater! Powstrzymał inwazję wrogiej ideologii, której przedstawiciele w anarchistycznym geście pragną zniszczyć podstawy egzystencji prawdziwego Polaka, z katolicyzmem i rodziną na czele.
Ile można siedzieć cicho, gdy ktoś na ciebie pluje? Zezłoszczony krążę między żabką z lodami o smaku mango i mieszkaniem, w którym pamiętniki Maraiego, str. 50, t. 5, rok 1978: „W San Francisco homoseksualiści przysparzają dużo problemów, ponieważ są agresywni, już im nie wystarcza, że są tolerowani bez dyskryminacji, chcą praw, rangi, uważają się za elitę. Istnieją homoseksualne małżeństwa, ślubów udzielają jacyś pseudokapłani.”
Wobec zupełnej ignorancji umysłowo ociężałej większości powinniśmy przede wszystkim skupić się na indywidualnej edukacji otoczenia, tak zawsze sądziłem. Co jednak zrobić, gdy większość, czy też decyzyjna mniejszość, nie chce nas słuchać? Zdemonizowani, odczłowieczeni, zamienieni na przedstawicieli mitycznego zepsucia Zachodu, pozbawieni podmiotowości i bezustannie gorsi, możemy się jednak nieco zniecierpliwić, możemy się zezłościć widząc bezkarnie poruszające się ulicami samochody okryte czarnymi (ta czerń!) płachtami z napisami zrównującymi nas z pedofilami. Uniwersalna obelga, rzucana bezmyślnie: pedały! Nie mówi nic o rzeczonych pedałach, a jedynie o tych, którzy próbują kogokolwiek w ten sposób obrazić. Schemat kozła ofiarnego, na którego masa może zrzucić swoje winy, może się od nich uwolnić, poczuć lepiej, bo jest ktoś gorszy. Żerowanie obecnej władzy na tych prymitywnych schematach, jak w międzywojniu, jak w PRL-u, wstrętne i nienawistne słowa cynicznych politycznych graczy. Durny brecht a la Andrzej Lepper twierdzący, że prostytutki nie da się zgwałcić. Ich wspólnota, której podstawą jest wykluczenie innych. Nienawiść jako społeczny klej.
Co można zrobić? Ustawiam comiesięczny przelew na KPH. W weekend jedziemy z L. na demonstrację. Bardzo, bardzo dużo ludzi, w większości zupełnie młodych, maturzystów, studentów, starsi w tym jak pojedyncze rodzynki. Bardzo emocjonalne wystąpienia działaczy, gdzieś na granicy płaczu. Tego jeszcze nie było, nie przypominam sobie takiego tonu na marszach. Policji raczej nie widać. Skwar przylepia mi polo do pleców, wiec jest dość długi, ale nikt nie opuszcza zgromadzenia, choć przestępuje się z nogi na nogę. Na transparentach sporo haseł, które można by w złej woli określić mianem agresywnych. Jakaś radykalizacja unosi się powietrzu. Nikt tu nie przyszedł przepraszać za swoje istnienie.
I wtedy, gdy zaczynamy się rozchodzić, ktoś staje przede mną i mówi „o cześć, to ja, stałem za tobą przez godzinę”. Jestem zdezorientowany, oniemiały odpowiadam coś równie głupawego jak „o, to ty, ojej”. Drżą mi ręce. To jest Piotr, którego nie widziałem od 9 lat, mój pierwszy partner, 5 lat na przełomie liceum i studiów. Dość odruchowo pytam, gdzie teraz idzie? Idą do knajpy, możemy pójść razem. Jest to surrealistyczne. Staram się ukryć roztrzęsienie, ale cały czas jestem lekko ogłuszony, gdy zmierzamy wspólnie w kierunku dworca. Pytam go dość głupio o jego tatuaże, o cokolwiek. Nie cieszę się. Nie rozstaliśmy się w przyjemnej atmosferze. Pamiętam przykre rzeczy. Jakiś czas temu szukał ze mną kontaktu, na co nie zareagowałem entuzjastycznie. Mam też dobre wspomnienia i uznałem, że wolę mieć go w wyobraźni zakonserwowanego jako osiemnastolatka, którego przypierałem ciałem do drzewa w parku pod blokiem, czerpać z tego idealnego obrazu w miarę potrzeb, jak mi wygodnie. Wolałem to wspomnienie i nic więcej.
Siedzimy do północy, ja, L., Piotr i dwójka jego znajomych. Początkowo nie wiem co z tym wszystkim zrobić, ale po pierwszym piwie rozwiązuje mi się język i zaczynam uprawiać z nim swoistą szermierkę słowną, ku okresowej konsternacji i rozbawieniu pozostałych. Jest bardzo inteligentny, ma niesamowitą pamięć i żywą, emocjonalną duszę. Szybko przypominam sobie, co mi właściwie w nim nie pasowało i widzę, że się pod tym względem nie zmienił. Jest sobą. Jest w tym tak samo pociągający jak kiedyś. Wygląda doskonale, reprezentując deficytowy i pożądany w naszym wymoczkowatym bladym kraju typ południowca. Jest pociągający, ale ja już wiem, że w tym tkwi skaza charakteru, że to częściowo dzięki niej jest tak interesujący, zawsze w centrum uwagi. Reszta uczestników spotkania grawituje ku naszej wymianie zdań, jakby nieco onieśmielona.
Jego inteligencja działa na mnie jak płachta na byka, ale w pozytywnym sensie. Przez te 5 lat walczyliśmy ze sobą niemal na każdym polu i było to, użyję tego brzydkiego słowa, niezwykle motywujące. Ścigaliśmy się na basenie jak wariaci, udając że wcale tak nie jest. I w szkole, i na studiach, i w językach, we wszystkim. Od momentu tego nieoczekiwanego spotkania czuję jakiś prąd w sobie, jakbym znów dotknął istoty życia. Jego oczy pełne znaczenia i sensu, i bezczelny język. Chodzę nakręcony.
Żyliśmy wspólnie w wielkiej intensywności, w kompletnym sobą otumanieniu, bezustannie złoszcząc się na siebie, kłócąc i kochając. Nic podobnego już mnie później nie spotkało.
Nie wiem. Chyba bym nie chciał przeżyć takiego spotkania.
OdpowiedzUsuń