Wieczorem kończę piąty tom dzienników Sandora Maraiego. Łącznie ponad dwa tysiące stron. Ostatnie sto to trudna lektura, pozbawione nadziei żegnanie wszystkiego, co łączyło autora z życiem. Jakoś udzielił mi się ten nastrój w ostatnich dniach. Przyjmuję w myślenie, w głos wewnętrzny, styl i tematykę lektury.
Znałem już ponure zakończenie tego życia, bo mam za sobą lekturę wydania jednotomowego. Edycja pięciotomowa w jakiś sposób rozczarowała mnie, bo niewiele wnosi nowego w obraz pisarza, a jeśli coś, to z reguły negatywnego. To znaczy: niuansuje. Z postaci pomnikowej staje się tu Marai człowiekiem pełniejszym, niewolnym od wad. Szczególnie rzuca się w oczy instynktowna, niezmącona empatią homofobia. Zastanawia mnie decyzja tłumaczki i autorki wyboru, Teresy Worowskiej, o wprowadzeniu tego wątku, który powraca echem co najmniej kilkukrotnie na przestrzeni 45 lat. Nie zrozummy się źle: nie chcę cenzurować, nie chcę wybielać, nie chcę rozumianej na opak poprawności politycznej. Mam po prostu poczucie zbędności niczym nieuzasadnionych poza trzewną niechęcią złośliwych uwag, świadczących o niemożności zrozumienia innego. Są tu też wpisy rasistowskie, kilka o pewnym antysemickim ładunku, pisarz okazuje się też nie stronić od używek, miejscami dziwi też sposób, w jaki odnosi się do członków rodziny. Pierwsze wydanie „Dziennika” było od tego wolne.
Skąd u mnie to dość oryginalne zainteresowanie tą, wydawałoby się, nie do końca sympatyczną postacią? Czytałem dwie najpopularniejsze w Polsce książki Maraiego: „Księgę ziół”, która prędko odrzuciła mnie komiczną koturnowością, oraz „Żar”, który również kompletnie mi nie podszedł. Interesują mnie jedynie dzienniki. Spędziłem niegdyś pół roku mojego życia w Budapeszcie, mieszkając o kilka zaledwie przecznic od kamienicy, której zbombardowanie w trakcie osławionego oblężenia tego miasta, zniszczyło doszczętnie materialny dorobek pisarza. Przy ulicy Miko, pod wzgórzem budańskim, stoi skromny pomnik na pamiątkę miejsca, w którym tworzył. Byłem tam ponownie w zeszłym roku, po kilku latach przerwy, w maju, w drodze do Wiednia. W przeciwieństwie do obojętności, którą obdarzyłem w zeszłym tygodniu Warszawę, wspomnienie Budapesztu wyzwala we mnie emocje związane z najlepszym pod wieloma względami fragmentem mojego życia.
Znalazłszy się na Węgrzech w sposób dość niespodziewany i poniekąd oryginalny, zapragnąłem przeczytać coś węgierskiego, poprosiłem więc L., żeby przywiózł mi przy okazji odwiedzin „Harmonię Caelestis” Esterhazy'ego i „Dziennik” właśnie. Czytałem zapewne dobre recenzje, w Wyborczej bądź w Polityce. „Dziennik” wgniótł mnie w fotel, a dokładniej: w łóżko, w którym wolałem się zagrzebać z książką w ręku, niż uczestniczyć w zajęciach na uczelni. Niczego podobnego nigdy wcześniej nie czytałem, zupełna szczerość zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Oryginalność myśli i obserwacji obejmujących blisko pół wieku i specyficzne, stoickie podejście względem życia, w którym nic nie jest pewne poza tym, że się skończy. A kończy się źle i nic z tego zła, rozczarowania i bólu nie jest nam, czytelnikom, oszczędzone. Zastanawia mnie to, że lekturze towarzyszyło wówczas wzruszenie, podczas gdy dzisiaj, czytając zapis totalnej entropii, momentami wolałbym odwrócić wzrok. Tak, jakbym nie był dziś zdolny przyjąć rzeczywistości taką, jaka jest. A może cierpienie było czymś dla mnie zupełnie abstrakcyjnym, a dziś jest rzeczą realną i może zaczynam pragnąć oszustwa, które pozwoli mi zapomnieć o tym, na jakim świecie żyję?
Jest to też imponujące życie w sztuce, w roli twórcy i odbiorcy, przeżywanie i przetwarzanie, zdecydowane, niejednoznaczne opinie. Opisy zachwytu literaturą, muzyką, malarstwem, podróżami... Nic nieznośnie wzniosłego, żaden Parnas, tylko przekonujące, szczere, ludzkie i mądre widzenie świata i ludzi. We wszystkim zmysł praktyczny. Jednotomowe wydanie miałem zawsze ze sobą, gdziekolwiek bym mieszkał, by móc, w chwili wzburzenia bądź pomieszania, otworzyć je na dowolnej stronie i uspokoić się tym, że istnieje wyższy porządek, wobec którego moje aktualne problemy są jedynie śmieszną błahostką, która przeminie. Jak zabawnie się rozeźliłem przeczytawszy w jakimś wywiadzie, że coś podobnego praktykuje Szczepan Twardoch, właśnie z tą moją ukochaną książką: wozi ją ze sobą na Spitsbergen, czy gdzie tam, i podczytuje udając Hemingwaya zaplątanego między białe niedźwiedzie. A to przecież moja książka, a nie tego przylizanego bubka w modnym płaszczu! Bardzo przypadła mi do gustu wyrozumiale złośliwa recenzja dzienników Twardocha pióra Krzysztofa Vargi, w których twardochowe poczucie powinowactwa z węgierskim mistrzem pamiętnikarstwa zostaje delikatnie wyśmiane.
Poza tym zjadłem dzisiaj wszystkie stroopwafle, które przywiózł mi L. z Holandii i obawiam się, że trzygodzinne krążenie po mieście na rowerze nie wystarczyło, żeby je spalić.
Oj, niedelikatna tłumaczka, niedelikatna. Homofobia, podobnie jak sam homoseksualizm to rzeczy, o których wspominać nie trzeba i nie warto. Pozwólmy zachować twórcom odrobinę intymności i nie obarczajmy czytelników zbędną wiedzą.
OdpowiedzUsuńDorzuć do pieca i sięgnij po Emila Ciorana.
OdpowiedzUsuńTylko czy jesteś w stanie to przeżyć?