Powracający
od wielu lat koszmar, którego istotą jest to, że zostałem w tyle.
Muszę powtarzać klasę, lub cały mój rocznik musi. Jestem już
magistrem, lecz okazuje się, że mam wrócić do gimnazjum, żeby
jeszcze raz przerobić materiał, ponieważ jakaś wyższa instancja
tak uznała. Nie wiem, jak łączyć to z pracą i z innymi
zajęciami. Jestem bardzo sfrustrowany, przemierzam budynek szkolny
wzdłuż i wszerz, bo nie wiem, gdzie odbywają się zajęcia. Na nie
też jestem spóźniony. Nie mam planu lekcji, nie pamiętam nawet,
jaki był mój oddział, czy to była 3 A, B czy C? Niczego nie mogę
się dowiedzieć. Już nie nadrobię. Będę wiecznie spóźniony na
życie. Wieczorem nie mogę zasnąć, jak zawsze przy świetle
księżyca wpadającym do pokoju, rano nie mogę się dobudzić.
Jestem rozbity i nawiedzają mnie inspirowane snem czarne myśli.
Całę dorosłe życie mam poczucie, że muszę czynić wyjątkowe
wysiłki i nie mogę stać w miejscu, bo jeśli się temu poddam –
wszystko się zapadnie i przeszłość wciągnie mnie w czarny dół,
by powtórzyć się w przyszłości. Jakbym był elementem gotowego
scenariusza, którego rzeczywistego znaczenia i treści nie znam.
Podskórny fatalizm. W każdą zamierzaną czynność wpisany jest
cień porażki. Po co w ogóle kogoś poznawać, skoro kończy się
to w taki sposób? I ten wstyd-pantokrator, bezustanne: najpierw się
zmień a potem wyjdź do ludzi. Jest w tym ten element prawdy, bo
żeby stworzyć dobrą relację nie powinno się wychodzić z pozycji
poddaństwa, urazy, resentymentu, braku. Trzeba mieć coś do
przekazania w sposób bezinteresowny. „Lecz biedny jestem: me
skarby – w marzeniach”. Świat pracy wtłoczył we mnie poczucie,
że brakiem należy „zarządzać”. Każdy, którego dotknął ten
system pracy, tworzy podświadomie „projekty”. Projekt-związek,
projekt-dziecko, projekt-kosz na śmieci. Ale pewnych rzeczy nie da
się zacerować w ten sposób. Współcześnie również ból, strach
i bezradność poddaje się outsourcingowi. To robią dobrze opłacani
menedżerowie: wydają kupę kasy na sporty ekstremalne, na wejście
na Everest, pływanie z rekinami, żeby móc symulować zagrożenie,
żeby móc poczuć panowanie i pozbyć się bezradności. To jednak
tylko ułuda, czasowe rozwiązanie. Największej miłości towarzyszy
bezradność. Z wiekiem to coraz trudniejsze: być bezradnym. Gdy
król staje się coraz bardziej nagi, my betonujemy się w swoim
zaprzeczeniu, zamykamy się. Tylko czasem śni nam się nocą, o czym
po przebudzeniu raczej nie pamiętamy, że jesteśmy bezradni, już
na wszystko spóźnieni i że to się już nigdy nie zmieni, i że w
tym gapiostwie umrzemy.
Ale
jest mi dobrze. Tego mi brakowało. Świat jest dla mnie tak
wspaniałomyślny, że podarował mi nudę. Nuda naszła mnie
przedwczoraj, tak mocna, wytrawna, starałem się nic z niej nie
uronić. Rozciągałem w sobie nudę, podniecałem ją bezczynnością,
tępą powtarzalnością gestów i myśli. Męczyłem się i
cieszyłem zarazem. Zdążyłem już zapomnieć, czym jest nuda. Jak
twórczy, wartościowy jest to czas. Ta niemal fizyczna tortura,
którą zapamiętałem z dzieciństwa, dorastania. Ale wtedy jej nie
lubiłem, otoczenie zdołało mnie przekonać, że to niczemu nie
służy. Często padało, nudziłem się. Teraz jestem dorosły i nie
mam czasu na nudę, bo muszę wyrobić normy, które zdążyłem w
międzyczasie uwewnętrznić, stałem się swoim własnym oprawcą,
przekonanym, że tak właśnie trzeba. Trzeba być zajętym. Dajmy na
to: ten idiotyzm chodzenia na siłownię. Zgodziłem się na to, choć
wiele lat się temu opierałem. Poddałem się oceniającemu
spojrzeniu, sprowadziłem siebie do roli obiektu. Wytłumaczyłem to
sobie tak: muskulatura jest oznaką dyscypliny. Musi mi się coś w
końcu udać, więc niech będzie to imponujący biceps. Biceps ten
jest znakiem, który oto teraz obnoszę przed wami, widzami: znajcie
moje opanowanie, męskość, systematyczność, wyrzeczenie.
Pożądajcie, zazdrośćcie. Strzepałem tę niedogodność na was i
już nie muszę czuć się gorszy, wasza kolej. To bardzo
niedojrzałe, ale i bardzo się boję. Przynajmniej jestem w stanie
przyznać się do tego przed sobą, w tym upatruję mojego sukcesu.
Chodzenie
do pracy nigdy mnie nie interesowało, nie chciałem tego. Mocno
brykałem, zanim zagoniono mnie w jarzmo. Nie dlatego, że byłem
bezczynny, czy leniwy, lecz dlatego, że moje życie wewnętrzne i
ciekawość świata, samodoskonalenie, zadawanie pytań i
odpowiadanie na nie, to wszystko mogłoby wypełnić mój czas
doskonale i byłoby w ostateczności społecznie pożądane. Lecz nie
było. Zabrakło dostarczonego na czas outputu. Nie stworzono
warunków. Albo, zdecydowanie perwersyjnie: pomachano przed nosem
pięknymi klejnotami wiedzy, po czym sprzedano solidnego kopa w dupę:
oto są realia. Nieszczęście to, tak to nazwijmy, wzięło się z
braku zaufania, z potrzeby podtrzymania nerwicy, tak mnie wciągnięto
w ten system. Nie widziano mnie, ja nie istniałem, lecz oprawcy
sprzed lat, zmaterializowani w mojej powłoce cielesnej. Tak się
wszystko powtarza, bezustannie. Stajemy się rodzicami naszych
rodziców, niektórzy przedwcześnie. Stąd ten fatalizm, biorący
się z przeczuć i z obserwacji. Czy trzeba się oszukać, żeby z
tego wyjść, czy można to zrobić świadomie? Wzięto mnie na
zakładnika, uczyniono probierzem akceptacji. Moje działania mają
znaczenie, z którego nie zdaję sobie sprawy a odgadywanie tego
zajęło mi zbyt wiele czasu, za dużo energii i nie dało żadnej
odpowiedzi. Mogę też to pozostawić, pozbyć się tego i nie będzie
to oznaką małostkowości, lecz dojrzałości, nawet w obliczu
protestów i warknięć, projekcji i przesunięć. Feminizm to po
pierwsze uwaga: zacznij od uświadomienia sobie, że jesteś ofiarą.
Nie po to, żeby się nad sobą użalać, lecz żeby potrafić
przyjąć właściwą perspektywę i przyznać przed sobą, że
potrzebujesz pomocy. Żeby sięgnąć po nią, żeby mieć tę odwagę
działania. Żeby nie dać sobie wmówić, że ponosi się winę za
pozycję, z której się wyszło. To nie twoja wina. Mniejsza z tym
czyja, po prostu nie twoja. Teraz możesz swobodniej oddychać.
Tymczasem
kolejny słoneczny dzień. Słońce obojętnie przesuwa się po
niebie, a ja siedzę zamknięty we własnej głowie, starając się
uwolnić ze sznurów, którymi zostałem szczelnie obwiązany.
Też miewam czasem takie sny-koszmary z powrotem do szkoły.
OdpowiedzUsuń"Zwykle ludzie pracują za dużo, aby mogli pozostać sobą. Praca jest przekleństwem, ale człowiek z tego przekleństwa uczynił rozkosz. (...) Wytężona, nieustanna praca otępia, spłaszcza, niszczy osobowość. (...) człowiek przestaje się interesować swoim osobistym przeznaczeniem, swoją wewnętrzną edukacją, podsycaniem tlącego się w nim światła osobowości, by zabłysło pełnym, ciepłym blaskiem; ważne są dlań tylko fakty i rzeczy. (...) Fakt, że każdy musi realizować jakąś karierę, wejść w jakąś formę życia, która niemal nigdy mu nie odpowiada, jest właśnie wyrazem tej tendencji do ogłupiania przez pracę."
OdpowiedzUsuń