Ciekawy
temat starszych pań. W istocie otoczony jestem przez tuzin pań 50+,
w pracy i nie tylko. Ich zastanawiająca energia kontra moje
przewlekłe zmęczenie. Może, gdy już rozstrzygniemy fundamentalne
życiowo kwestie, coś spada z nas, jakiś ciężar? Może to życie
nas martwi, nie śmierć. Ja mam nic nie rozwiązane, raczej silnie
związane na kształt węzła gordyjskiego. Od dwóch lat właściwie
nie wiem po co żyję, odpowiadając jedynie na kolejne ciosy. Dni
zaczynam od lekkich ataków paniki. Na początku tego roku wydawało
się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Przez pandemię, która
wydawała mi się dobrym momentem na odsapnięcie, wszystko uległo
pokręceniu, wróciły stare traumy, wróciło to poczucie braku
sensu i niemożność działania, niemoc.
Podobam
się jednak paniom 50+, to prawda. Wchodzę z nimi w zastanawiające
frywolne relacje, pozwalając sobie na znaczne skrócenie dystansu,
gdzieś na granicy braku taktu. A jednak uchodzi mi to płazem.
Stosunki z aktualną szefową są wyjątkowo perwersyjne: zdarza mi
się zanieść jej kawę z ekspresu (tak, zdarza mi się też robić
ksero...), gdy przyjmuje inne decyzyjne osoby jej wieku i płci, i
wtedy, te mamo-babcie, potrafią rzucać takimi komentarzami, że
gdybym był laską, a one starszymi mężczyznami, bez wątpienia
miałbym prawo uznać te sytuacje za wstęp do metoo. Tymczasem bawi
mnie to.
Fantazjuję
o powrocie do Warszawy, gdzie zostawiłem znaczną część mojego
świata, po to, by wylądować w cokolwiek prowincjonalnym mieście,
bez sensownych perspektyw. Dwa lata temu wydarzyło się coś, czego
konsekwencje jeszcze długo będę ponosił. Od tego czasu mam
bezustanne poczucie ociężałości, zanik wyobraźni i utratę
lirycznego komponentu mojej osobowości. Dodatkowy wymiar
rzeczywistości uleciał jakby na dobre i mam wrażenie, jakby
zostało jedynie to, co jest, czyli nic. Kiedyś brakowało mi słów
by opisać subtelność odczuć. Dzisiaj nie pamiętam, czym jest
miłość, nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić.
Wieczorami
jeżdżę rowerem po okolicy i zaglądam ludziom w okna nowych domów.
10 lat temu napisałem o tym notkę, dokładnie o tym samym: o
zaglądaniu ludziom w okna i marzeniach. Różnica pomiędzy mną
wtedy, a teraz, jest taka, że wtedy byłem przekonany, że tak
kiedyś sam będę żył, wszystko wydawało się możliwe, dziś
natomiast mam poczucie, że marzenia mogę sobie wsadzić. Ba, jeśli
czegoś pragnę, to zapewne tego nie dostanę, lepiej w ogóle
niczego nie chcieć, może na tej pustyni coś się trafi
nieoczekiwane, i jako takie przyniesie nieco radości. Być może to
jest problem psychologiczny wymagający interwencji specjalisty, być
może tak jest.
Choć
wolałbym o tym nie myśleć, nie mogę pominąć tego, jak bieżąca
sytuacja „polityczna” wpływa na mój nastrój. Nie da się tego
ignorować. 10 lat temu zdarzało mi się chodzić za rękę z tym
czy innym kolegą wieczorem po mieście, co spotykało się z raczej
zabawnymi reakcjami, dzisiaj sobie tego nie wyobrażam. Mam poczucie
otaczającej mnie potencjalnej agresji, panującego napięcia,
ludzkiej frustracji, czy wręcz wzbierającego w ludziach szamba,
które wylewa się z nich zachęcane „godnościową” polityką
wstawania z kolan. Na nas, na mnie, można sobie teraz odbić
osobiste braki, panuje na to przyzwolenie, wręcz zachęta ze strony
posiadających władzę. 10 lat temu wydawało się, że te całe
związki partnerskie to tylko kwestia czasu, jakbyśmy mieli dostać
je z obowiązkowego nadania nieuchronnego postępu. Dzisiaj
najważniejsze osoby w państwie mówią o mnie: nienormalny.
Dosłownie, tego sformułowania używają (np. Terlecki), wypychając
mnie poza granice wspólnoty, tworząc pogromową atmosferę. Mam
koszulkę, na której widnieje kilka poziomych pasów w różnych
barwach. Już jej nie zakładam, bo choć nie jest to tęczowa flaga,
a jedyne przypadkowe zestawienie barw, zwracałem uwagę lokalnych
młotków, którzy zawieszali wzrok na mnie, nie wiedząc, z kim mają
do czynienia. Jak bardzo nie chciałbym być post-gejem, nie mam na
to szans. Niczego szczególnego nie robię, taki się urodziłem, i
żyję w absurdzie, bo to tak, jakby nagle zaczęto nazywać
zagrożeniem rudych, albo ludzi o zielonych oczach.
Bardzo
dużo wydarzyło się we mnie w tym roku i choć jest to niełatwe,
warto to przeżyć, by mieć w końcu za sobą. Długi proces
odzyskiwania zmysłów, nauka myślenia i istnienia od podstaw. Dużo
deprywacji, częściowo przymusowej, częściowo z wyboru. Mniej
znaczy więcej. Wypadnięcie z kołowrotka konsumpcjonizmu.
Wymazywanie kompulsji, uparte trwanie w świadomości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.