12.08.2020

 

Nie jestem żadnym dronem *[dla niezbyt wnikliwych czytelników: patrz koniec poprzedniej notki]. Jestem jednocześnie wkurwiony, smutny i wystraszony.

Za wszystko niech wystarczy to jedno zdjęcie, na którym barczysty, ryży policjant przygniata głowę dwudziestoletniej dziewczyny do asfaltu. Co za bohater! Powstrzymał inwazję wrogiej ideologii, której przedstawiciele w anarchistycznym geście pragną zniszczyć podstawy egzystencji prawdziwego Polaka, z katolicyzmem i rodziną na czele.

Ile można siedzieć cicho, gdy ktoś na ciebie pluje? Zezłoszczony krążę między żabką z lodami o smaku mango i mieszkaniem, w którym pamiętniki Maraiego, str. 50, t. 5, rok 1978: „W San Francisco homoseksualiści przysparzają dużo problemów, ponieważ są agresywni, już im nie wystarcza, że są tolerowani bez dyskryminacji, chcą praw, rangi, uważają się za elitę. Istnieją homoseksualne małżeństwa, ślubów udzielają jacyś pseudokapłani.”

Wobec zupełnej ignorancji umysłowo ociężałej większości powinniśmy przede wszystkim skupić się na indywidualnej edukacji otoczenia, tak zawsze sądziłem. Co jednak zrobić, gdy większość, czy też decyzyjna mniejszość, nie chce nas słuchać? Zdemonizowani, odczłowieczeni, zamienieni na przedstawicieli mitycznego zepsucia Zachodu, pozbawieni podmiotowości i bezustannie gorsi, możemy się jednak nieco zniecierpliwić, możemy się zezłościć widząc bezkarnie poruszające się ulicami samochody okryte czarnymi (ta czerń!) płachtami z napisami zrównującymi nas z pedofilami. Uniwersalna obelga, rzucana bezmyślnie: pedały! Nie mówi nic o rzeczonych pedałach, a jedynie o tych, którzy próbują kogokolwiek w ten sposób obrazić. Schemat kozła ofiarnego, na którego masa może zrzucić swoje winy, może się od nich uwolnić, poczuć lepiej, bo jest ktoś gorszy. Żerowanie obecnej władzy na tych prymitywnych schematach, jak w międzywojniu, jak w PRL-u, wstrętne i nienawistne słowa cynicznych politycznych graczy. Durny brecht a la Andrzej Lepper twierdzący, że prostytutki nie da się zgwałcić. Ich wspólnota, której podstawą jest wykluczenie innych. Nienawiść jako społeczny klej.

Co można zrobić? Ustawiam comiesięczny przelew na KPH. W weekend jedziemy z L. na demonstrację. Bardzo, bardzo dużo ludzi, w większości zupełnie młodych, maturzystów, studentów, starsi w tym jak pojedyncze rodzynki. Bardzo emocjonalne wystąpienia działaczy, gdzieś na granicy płaczu. Tego jeszcze nie było, nie przypominam sobie takiego tonu na marszach. Policji raczej nie widać. Skwar przylepia mi polo do pleców, wiec jest dość długi, ale nikt nie opuszcza zgromadzenia, choć przestępuje się z nogi na nogę. Na transparentach sporo haseł, które można by w złej woli określić mianem agresywnych. Jakaś radykalizacja unosi się powietrzu. Nikt tu nie przyszedł przepraszać za swoje istnienie.

I wtedy, gdy zaczynamy się rozchodzić, ktoś staje przede mną i mówi „o cześć, to ja, stałem za tobą przez godzinę”. Jestem zdezorientowany, oniemiały odpowiadam coś równie głupawego jak „o, to ty, ojej”. Drżą mi ręce. To jest Piotr, którego nie widziałem od 9 lat, mój pierwszy partner, 5 lat na przełomie liceum i studiów. Dość odruchowo pytam, gdzie teraz idzie? Idą do knajpy, możemy pójść razem. Jest to surrealistyczne. Staram się ukryć roztrzęsienie, ale cały czas jestem lekko ogłuszony, gdy zmierzamy wspólnie w kierunku dworca. Pytam go dość głupio o jego tatuaże, o cokolwiek. Nie cieszę się. Nie rozstaliśmy się w przyjemnej atmosferze. Pamiętam przykre rzeczy. Jakiś czas temu szukał ze mną kontaktu, na co nie zareagowałem entuzjastycznie. Mam też dobre wspomnienia i uznałem, że wolę mieć go w wyobraźni zakonserwowanego jako osiemnastolatka, którego przypierałem ciałem do drzewa w parku pod blokiem, czerpać z tego idealnego obrazu w miarę potrzeb, jak mi wygodnie. Wolałem to wspomnienie i nic więcej.

Siedzimy do północy, ja, L., Piotr i dwójka jego znajomych. Początkowo nie wiem co z tym wszystkim zrobić, ale po pierwszym piwie rozwiązuje mi się język i zaczynam uprawiać z nim swoistą szermierkę słowną, ku okresowej konsternacji i rozbawieniu pozostałych. Jest bardzo inteligentny, ma niesamowitą pamięć i żywą, emocjonalną duszę. Szybko przypominam sobie, co mi właściwie w nim nie pasowało i widzę, że się pod tym względem nie zmienił. Jest sobą. Jest w tym tak samo pociągający jak kiedyś. Wygląda doskonale, reprezentując deficytowy i pożądany w naszym wymoczkowatym bladym kraju typ południowca. Jest pociągający, ale ja już wiem, że w tym tkwi skaza charakteru, że to częściowo dzięki niej jest tak interesujący, zawsze w centrum uwagi. Reszta uczestników spotkania grawituje ku naszej wymianie zdań, jakby nieco onieśmielona.

Jego inteligencja działa na mnie jak płachta na byka, ale w pozytywnym sensie. Przez te 5 lat walczyliśmy ze sobą niemal na każdym polu i było to, użyję tego brzydkiego słowa, niezwykle motywujące. Ścigaliśmy się na basenie jak wariaci, udając że wcale tak nie jest. I w szkole, i na studiach, i w językach, we wszystkim. Od momentu tego nieoczekiwanego spotkania czuję jakiś prąd w sobie, jakbym znów dotknął istoty życia. Jego oczy pełne znaczenia i sensu, i bezczelny język. Chodzę nakręcony.

Żyliśmy wspólnie w wielkiej intensywności, w kompletnym sobą otumanieniu, bezustannie złoszcząc się na siebie, kłócąc i kochając. Nic podobnego już mnie później nie spotkało.

4.08.2020

Gdybym zaś postarał się oderwać wzrok od swego pępka i rozejrzał się wokół siebie? Co bym zobaczył? Czy właściwie widzę cokolwiek, czy tylko patrzę?

Widzę opustoszałe pomieszczenia trzypiętrowej kamienicy, wypatroszone z ludzi i ich dźwięków, deszcz obija się równomiernym szmerem o szyby pomieszczeń, długie zimne schody prowadzą mnie do pełnej papierów piwnicy o grubych murach, która pachnie trutką na szczury. Jestem tu dzisiaj królem samego siebie. Używam urządzeń, którymi obstawiono biuro: drukuję ważne dla mnie artykuły, robię świeżą kawę, nie włączam zimnych świetlówek, lecz lampkę o ciepłym żółtym świetle stojącą na moim biurku. Nikt mnie nie niepokoi. Nie mam żadnych zobowiązań, którymi musiałbym się natychmiast zająć. Nikt nie dzwoni, nie dostaję ani jednego maila. W takich warunkach mógłbym pracować, niczym Borges albo Larkin, mógłbym być bibliotekarzem w tej bibliotece bez książek, otoczony aktami osobowymi moich bohaterów.

Z okien widzę ruiny gotyckiego kościoła, ceglanej hali o łukowych przęsłach. Niebo jest zimne i szare, nie wypuszcza mnie dzisiaj na obiad. Otwieram okno i strużka wody spływa na skaner, energicznie wycieram go własnym rękawem. Rozglądam się po ulicy, pustej, ciągnącej się rzędem historycyzujących XIX-wiecznych kamienic, zamkniętej burym cielskiem peerelowskiego bloku. Gdy przyglądam się tak uważnie i w oderwaniu od przeszłości i przyszłości, widzę wyraźniej swoje wnętrze, w którym odbija się niebo, kościół i brukowana ulica.

Widzę ludzi w autobusie, trzech mężczyzn, których nic nie łączy poza tym, że każdy z nich używa, z powodów pozornie różnych, a jednak identycznych, słowa „kurwa”, głośno i wyraźnie, podkreślając z lubością „r”. Poza tym autobus jest pusty. Czy po mieście poruszają się ostatnio jedynie wkurwieni mężczyźni, w pomarańczowych adidasach, albo brudnej kurtce? Kiedy bóg opuścił to miasto? Widzę Polskę rodem z Fallouta, z sunącymi leniwie gnollami. Dopóki nie drażnisz ich tęcza, pozostają w miarę spokojni, a kurwy opuszczające ich usta działają na ciebie kojąco, bo wiesz, że kurwy te świadczą o tym, że nic się tu nie zmienia, że ten świat jest przewidywalny w swojej przaśnej bylejakości, że jeżeli wtopisz się, zastosujesz mimikrę, pozostaniesz bezpiecznym elementem krajobrazu. Byle się nie wyróżniać.

Widzę, pozostając osobnym, unoszę się niczym dron nad tym miastem, niczym bezosobowy narrator, nie zwróciłbyś na mnie uwagi, i tak na nic nie zwracasz uwagi, jak większość obywateli tego państwa zajęty bezustannie swoją nienazwaną frustracją, z której nic nie rozumiesz.



2.08.2020

Weekend spędzam na lekturze, z domu wychodząc tylko raz – do pobliskiej żabki, w której kupuję loda na patyku o smaku mango. Liżę go zapamiętale siedząc w zamyśleniu na ławce przy boisku. To pierwszy rzeczywiście gorący dzień w tym roku.

Wczoraj niemal w całości „Polityka”, którą kupuję raz na kilka tygodni, żeby przypomnieć sobie, że dawno z niej wyrosłem. Wyrywam z niej dwie strony: felieton Siwczyka o Adamie Wodnickim, pisarzu i tłumaczu, o którym nigdy nie słyszałem i krótką notkę Manna na temat płyty, którą wysoko ocenił, a której zaraz poszukam na Spotify. Też Wyborcza on-line, a w niej ciekawy artykuł Agaty Bielik-Robson na temat tzw. „cancel culture”, który potwierdza moje intuicje.

Dzisiaj żonglerka trzema książkami: Harold Bloom „Jak czytać i po co”, Andrzej Leder „Prześniona rewolucja”, i „Nieznośna lekkość bytu” Kundery. Dwie pierwsze fascynujące. Kunderę już kiedyś czytałem, a teraz, w ramach powrotu do tego, co robiło na mnie wrażenie na studiach, badam, jak z wiekiem potrafi zmienić się odbiór tekstu.

W rozmowie z H. dochodzimy do wniosku, że powszechne jest, w naszym otoczeniu i w nas, wrażenie, że nic się nie dzieje i że utknęliśmy na życiowej mieliźnie. Zastanawiam się teraz, czy rzeczywiście tak jest. Od marca, akurat od momentu, w którym założyłem bloga, zajmuję się gapieniem we własny pępek, to prawda. Ale wcześniej, na przestrzeni sześciu miesięcy, przeszła przeze mnie dwukrotnie burza, najpierw w postaci J., następnie P. Nie powiedziałbym, żeby to było nic-się-nie-dzianie. Ach, byłoby tyle pisania! A może nie, może nie miałbym na to czasu.

Tymczasem dobiega końca piąty miesiąc życia w częściowo dobrowolnym odosobnieniu. Traktuję to jak czas na dozbrojenie. Wysyciłem się czytaniem, oglądaniem, słuchaniem, rozmyślaniem. Dawno nie byłem w tak komfortowej sytuacji – mam dużo wolnego czasu, a pieniądze dostaję takie same jak w normalnych warunkach. Mam dużo umysłowej swobody. Hobbystycznie zajmuję się analizą snów. Wszędzie jeżdżę rowerem. Do powrotu do pracy w normalnym trybie wcale mi nie spieszno.

Wzruszam się w nieoczekiwanych momentach, na przykład w trakcie lektury artykułu o Zygmuncie II Auguście w „Polityce”, a potem długo o nim rozmyślam. W imię czego miałbym porzucać te osobne uczucia? W głowie konkretne plany, jak wywinąć się z obecnego miejsca zatrudnienia, w którym spędziłem już półtora roku (sporo czasu jak na mnie). Dopóki ta wygodna sytuacja z dostawaniem pieniędzy za niechodzenie do pracy (tzn. „pracę zdalną”) trwa, jest ok. Może jesień też będzie tak wyglądać. A później, kto wie, co się wydarzy.


1.08.2020

Z początkiem sierpnia zaczyna się najlepsza część roku. Cztery najlepsze miesiące, wolne od presji entuzjazmu z powodu oczekiwanych atrakcji, pozwalają być smutnawym bez wyrzutów sumienia. Sierpień, wrzesień, październik, listopad. Wszelkie zjawiska pogodowe w tym czasie wydają się mieć uzasadnienie i być na miejscu. Grudzień jest jeszcze w miarę ok, podobnie jak styczeń, jeśli przynosi mrozy, luty zaś jest nieodwołalnie paskudny, podobnie jak marzec, kwiecień przynosi rozczarowania i początek alergii. Od maja do lipca coś mnie od środka rozpiera, gryzie mnie niepokój, spodziewam się, oczekuję czegoś wyjątkowego, co zwykle nie następuje, toteż zamęczam się myślami o swoich prawdziwych i zmyślonych brakach, i tym, że powinno być inaczej niż jest, bo jest byle jak. Ciągle jakoś nie tak.

Sierpień nosi już piętno schyłkowości, dekadencji końca lata. Uwielbiam to, że dni stają się coraz krótsze, bo jestem zwierzęciem nocy i wraz ze zmierzchem ożywiam się i zaczynam interesować wszystkim, co wpadnie mi w ręce. Koniec dnia na koniec lata, wtedy wszystko jest możliwe, bo już niczego nie trzeba. I jesień, najlepsza pora roku. Tak naprawdę nigdy nie lubiłem nosić letnich ubrań i z radością witałem co roku ciężką garderobę. Jesienią wyglądam zdecydowanie korzystniej niż w szczycie sezonu alergii. Dwukrotnie usiłowano mi wmówić, że powinienem ubierać się „jak młody człowiek”, tudzież „jak pedał”, co zaowocowało tym, że w dwóch falach zakupiłem naręcza kolorowych koszulek, w których nigdy nie chodzę, wywinąwszy się skutecznie ze szponów arbitrów elegancji. Wakacyjny ubiór odmładza, a ja wcale tego nie chcę. Żenują mnie dorośli mężczyźni usiłujący udawać podlotków, chodzący w kolorowych bluzach, zawsze chętni na zabawę w „na ile lat wyglądam”? Tabu starzenia się. Gejowska wieczna młodość. Jaka to ulga, jaki spokój nie uczestniczyć w tych rytuałach, założyć na siebie szary płaszcz i czarne zimowe buty na grubej podeszwie. Unikam też triumfującej od jakiegoś czasu wśród znajomych mody na koszule w kwiatki.

Paradoks: jesień jest możliwością dlatego, że tak jej nie postrzegam. Z krótszymi dniami nadchodzi spokój. Każdy cieplejszy dzień przyjmuję z wdzięcznością, jak niezasłużony prezent. Uwielbiam też jesienne deszcze. Uwielbiam wizualną stronę jesieni, barwy koron drzew, mgłę i wilgoć. Lubię nosić parasol, lubię wracać do domu. Lubię zakładać na siebie kolejne warstwy ubrań, lubię grube swetry. Bardzo lubię kontrast nagości i bycia ubranym, lubię czuć się rozebrany przy kimś ubranym i na odwrót, być ubranym przy kimś nagim. Jedno z najlepszych wspomnień: w listopadzie przemoczony brnę wieczorem przez błotnisty park do mieszkania mojego chłopaka, z którym łączy mnie płomienny romans, a kiedy wchodzę do środka, zostaję rozebrany, siadam na podłodze otoczony jego udami, podczas gdy on suszy moje włosy suszarką, to ciepłe powietrze na moim ciele, ciepło jego mocnych nóg. Skręcam się teraz z zazdrości na myśl o tym: oczywiście w myślach najczęściej na niego narzekałem, a teraz, po paru latach, taka wypełniona uczuciem sytuacja wydaje się być czymś z innego wszechświata, takie rzeczy dzieją się gdzieś, gdzie indziej, mi niedostępne. Nie mam teraz w sobie tej beztroski. Poza tym spotkać interesującego mężczyznę przekroczywszy trzydziesty rok życia to jak wygrać totka, ci z potencjałem, ludzcy, otwarci, empatyczni, są już w szczęśliwych związkach, w których mogą spokojnie tatusieć. Zostali problematyczni, z deficytami osobowości, konfliktowi, narcystyczni. Nie dbający o siebie, albo dbający przesadnie. Notorycznie próbujący wymusić coś na innych. Uzależnieni. Finansowo niewydolni. Pragnący, żeby ktoś za nich rozwiązał ich problemy.

Wieczorami wysiaduję na balkonie nic nie robiąc, myśląc, patrząc w niebo. Jestem spokojny.