Tymczasem przechodzą przeze mnie fale czułości względem świata i jego nieszczęść. Mam wrażenie, że wszystkim moim znajomym czegoś brakuje. Kiedy siedzieliśmy ostatnio we czterech, rozmowa zeszła na kwestie depresji, leków i terapii. W tym czteroosobowym gronie jedna osoba chodzi na terapię i przyjmuje leki, druga „tylko” przechodzi przez terapię, trzeciej wystarczają leki (od 4 lat) i tylko czwarta niczego nie bierze, ani nie płaci za rozmowy o swoim życiu. I to jestem ja. Cóż, nie mam depresji, jestem tylko nieszczęśliwy, niezmiennie wewnętrznie smutny od przynajmniej dwóch lat. Wychodzi jednak jednoznacznie na to, że w tej grupie nikt zadowolony z życia nie jest. Piszę o tym, co dzieje się tutaj, na prowincji, ale będąc ostatnio w Warszawie poczyniłem podobną obserwację, jakby wszyscy byli w terapii, albo zaraz mieli się w niej znaleźć. A chodzi tutaj o samych bardzo dobrze zarabiających mężczyzn, których poza smutkiem/odczuciem pustki i podobnym wiekiem oscylującym wokół trzydziestki łączy jedno: trafiło im się być homoseksualnymi.
Roztkliwiałem się dzisiaj nad sobą i moimi rówieśnikami w trakcie jednodniowej wycieczki w góry. Ewidentnie odnotowuję jakiś jesienny wzrost poziomu oksytocyny w organizmie. W napadzie dziewiczej czułości pocałowałem ostatnio L. w ramię, co zostało przyjęte z godną uznania wyrozumiałością. Piotr mi się śni trzecią noc z rzędu, co już się robi powoli nudne. Martwię się o Daniela, jakby mu to moje martwienie się było do czegoś w ogóle potrzebne. Stwierdzam zresztą, że z każdym z moich bliskich znajomych łączy mnie coś nie do końca jasnego, nie wyrażonego wprost, nienazwanego, a przejawiającego się w zaangażowaniu wykraczającym poza zwykłą przyjaźń. Jestem na swój sposób platonicznie poligamiczny, czego nigdy nie planowałem, po prostu tak wyszło.
Nie dostaliśmy żadnego rozkładu jazdy na to życie. Nikt nie wpadł w szyny rodziny i dzieci, i raczej nikomu nie będzie to dane. Nie wiadomo jak postępować, co zrobić z całym tym czasem, jaki tu nam wręczono bez pytania. Niektórzy znajdują sobie atrakcje, które początkowo wydają się być rogiem obfitości, z którego czerpać można nie będąc związanym społecznymi regułami. Ale to okazuje się nie być rozwiązaniem. Związki ulegają rozbiciu. Seks zamiast łączyć dzieli. W przepracowaniu i ogólnym przebodźcowaniu stopniowo zaczyna się żyć w chaosie. Nie ma narracji nadającej sens, jest tylko bezsensowna narracja stopniowego rozkładu uczuć. Ostatnim hitem jest temat narkotyków: kto, co, jak, skąd...
I ja coś próbuję zbudować, wciąż z poczuciem, jakbym był rozbitkiem. Jeszcze do niedawna zawsze ratowało to poczucie, że na pewno będzie lepiej, że zacznie się życie, że się uda. Teraz już tak nie jest, bo to życie nie dość, że się zaczęło, to bardzo wyraźnie trwa już w dość skrystalizowanej postaci od pewnego czasu. No choćbym się nie wiedzieć jak nie zmobilizował, nie zostanę już lekarzem, malarzem czy sędzią. Ja już jestem w znacznej mierze gotowy. Coś mogę zmienić, ale tylko to coś, a nie wszystko. I przyznam, że jakoś inaczej wyobrażałem sobie niezależność i możliwość decydowania o sobie.
Śnię w tej chwili jeden ratunek, uczepiłem się tego pragnienia na dobre: zakochać się szczęśliwie. Sprawa ta jednak wydaje się być niemożliwą. Lecz jeśli nie teraz, to kiedy? Ile można z tym czekać? Wydaje się to zależeć od losu, od szczęścia, jest w tym jakiś pierwiastek nadprzyrodzony, który z chaosu przecinających się ludzkich ścieżek wydobyć może upragniony sens. Problem jest konkretny: to ja nie jestem w stanie zakochać się w kimś. Zdarzyło mi się to raz i było to dawno temu. W drugą stronę zdarzyło się parę razy i byłem zły na siebie, że nie potrafię tego odwzajemnić. Myślę o tym jak o jakiejś formie łaski, która może spłynie na mnie ponownie, a może już nigdy. A może już jutro.
Ooo.. to ja chyba tak jak ty chytry jestem, byłoby mi szkoda kasy na jakieś terapie :D
OdpowiedzUsuńMam wrażenie, może mylne, że w Twoim życiu, którego chyba nie uważasz jak dotąd za zbyt szczęśliwe, są dwa koła ratunkowe: miłość i pisanie. O tym pierwszym „ratunku” piszesz w tej akurat notce wprost; to, że jest też drugi „ratunek” wynika niejako z samego faktu pisania tego bloga i jego wysokiego poziomu - intelektualnego, emocjonalnego, stylistycznego, literackiego, polemicznego. Chcesz na poważnie kochać i na poważnie pisać. Jednego i drugiego już jakoś tam doświadczyłeś. Kochania - kiedyś, ale minęło (jak rozumiem, Piotr. Choć może nie do końca minęło?). Pisania - choćby teraz doświadczasz, ale pewnie nie w tak pełny sposób, jakbyś chciał („to przecież tylko anonimowy blog, nie wielka powieść/tragedia/dziennik”). Ale jednak - są to punkty zaczepienia. Jest to możliwe, miłość i tworzenie. Jesteś na nie otwarty, potrafisz kochać i pisać. Było to kiedyś możliwe, jest teraz trochę możliwe, więc dlaczego nie może być teraz i w pełni możliwe? No właśnie: co stoi na przeszkodzie? Chyba nic. Z wyjątkiem takich drobnostek jak świat i ty sam. Oczywiście z miłością sprawa jest bardziej skomplikowana, tu faktycznie trzeba współpracy świata, a mówiąc dokładniej, Innego (ach te wielkie litery nadające słowu od razu odpowiednią rangę!). A zatem: jeśli naprawdę chcesz miłości, musisz nie tylko zaakceptować samego siebie w świecie, ale i wejść w ten świat. Z wszystkiego tego konsekwencjami (o dziwo, nie muszą być takie straszne; poza tym zawsze można się trochę pośmiać). Ale nagroda może być wielka: miłość, a może nawet Miłość. Z pisaniem prostsza, na pozór, sprawa. Przecież już to robisz, i to dobrze. Kontynuuj. Rozwiń formę. Poszerz publiczność. Wyjdź poza bloga i Dariusza-Marsjanina. Mam wrażenie, że kiedy naprawdę zaczniesz pisać, to i twoje poczucie własnej wartości tak wzrośnie, że nie będziesz miał problemów ze swobodnym, jakby od niechcenia wejściem w świat (a może to nawet świat, nieproszony, w ciebie wejdzie). Wtedy też miłość nie będzie tak odległa, ale czaić się będzie za rogiem, wpadniesz na nią na chodniku. Może też być odwrotnie, kto wie, najpierw miłość, potem sztuka. Jest potencjał, to oczywiste, dla czytelników tego bloga i zapewne też dla ciebie samego. Są więc, wbrew smętnym pozorom, powody do optymizmu. Tak mi się wydaje.
OdpowiedzUsuńArtur
U każdego zwiększą regularnością przesuwają się obrazy takich niespecjalnie udanych dni.
OdpowiedzUsuńTrywialna, co ułatwiająca życie prawda, mówi o tym, że dni bywają gorsze i lepsze. Problem tkwi w czymś innym, w pustce, która wybrzmiewa we wszystkich zdarzeniach i dopada w najmniej oczekiwanych momentach. Można to znieść pod warunkiem, że gdzieś pod spodem tli się poczucie sensu, pod powierzchnią zdarzeń płynie nurt, nadający kierunek życiu. Ten nurt jest albo w zaniku albo wpada gdzieś na tyle głęboko, w rozpadliny codzienności, że trudno go poczuć, a bez niego trudno się żyć.
Na potęgę posępnego czerepu - mocy przybywaj! Niechaj w autora wstąpi moc i coś wreszcie nowego na blogu napisze!
OdpowiedzUsuńnie mam dla Ciebie dobrych informacji... po 30stce, w kwestii związku, to jak wygrana w totolotka. zdarza się naprawdę nielicznym... z autopsji :X
OdpowiedzUsuńPS to ja mam na odwrót, zakochuje się, a oni (tacy jak Ty!:P) nie... a idź :D