2.09.2020

 

Piękny, słoneczny, wrześniowy dzień. Budzę się dość późno, bo o 10. Po powrocie z Warszawy zajmuję się praniem, sprzątaniem, gotowaniem. Robię krem z cukinii z oliwą i pieprzem. Na śniadanie jem dwie kromki chleba z szynką i pomidorem. W południe jestem na siłowni. Dorzucam więcej kilogramów niż zwykle i jestem bardzo zadowolony ze swojej energiczności i chęci działania. Chodzenia na siłownię w żadnym wypadku nie postrzegam jako wysiłku, a jako specyficzną odmianę uważności. Jest to uważność ciała, ale i umysłu, przeczyszczanie głowy. Kiedyś wydawało mi się to zupełnie niedostępną mi aktywnością, czymś zarezerwowanym dla „męskich” i „fajnych” „kolesi”, czyli w żadnym wypadku nie dla mnie, jednocześnie głupią stratą czasu, bo przecież lepiej całymi dniami czytać Prousta i melancholijnie wyglądać przez okno. Tymczasem przeglądam się w lustrze i nie poznaję siebie: z chuderlawego, tyczkowatego, wiecznie przeziębionego chłopaczka wyrosłem ja obecny. W międzyczasie ubrałem się porządnie, zacząłem regularnie odwiedzać fryzjera, a nie wtedy, gdy włosy sięgają mi ramion, bazarowych swetrów od babci nie mam od lat. Jestem wysoki, szczupły, ale odpowiednio umięśniony, wcięty w talii, wąski w tyłku i dość szeroki w ramionach. Stereotypowa męska sylwetka, słyszałem nieraz, ze mógłbym być modelem. Często jestem zdziwiony tym, jak mocno zarosły mi nogi, w kontraście do nieowłosionej klatki piersiowej (i bardzo dobrze). Zrobiłem się też pewny siebie i nieraz muszę się nieco hamować, żeby nie być za bardzo hop do przodu. Mam jednak wciąż pewne kompleksy, które nie znikną dzięki chodzeniu na siłownię.

To jest pewien fizyczny zasób, który sam w sobie byłby jedynie materiałem na one night stand, ale jest tu też coś więcej: wykształcenie, oczytanie, ciekawość świata i innych ludzi i charakter. I oczywiście wrodzona skromność, która nie pozwala mi tego wszystkiego pisać. Ustalmy więc, że coś mam, że mogę coś dać, że mogę coś dostać. A mam na to wielką ochotę, na dawanie i branie. Jak co roku, wraz z obniżeniem temperatury, wraz z powrotem chłodnych wieczorów, robię się cholernie romantyczny. Wygląda to mniej więcej tak: zaraz po przebudzeniu zaczynam lizać poduszkę, w ogóle jakby bez poczucia zażenowania tym incelowym zachowaniem. Później jest jeszcze gorzej: słucham łzawychpiosenek zakopany w kołdrze. Sam siebie głaszczę po własnym zarośniętym tyłku. Jestem rozmemłany, niezorganizowany, nieskoordynowany. Jest mi jakoś specyficznie dobrze, choć tak jakby niedobrze, to jest słodkie i bolesne zarazem. W ogóle mnie ten stan nie męczy. Wieczór prędko zapada, a mnie ciągnie gdzieś na zewnątrz, do kogoś, do czegoś, do Życia przez duże „Ż”. Do bycia niepoważnym, żyjącym chwilą. To jest najlepsza część roku. Coś się tej jesieni wydarzy.

2 komentarze:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.