28.06.2020

W dniu wyborów prezydenckich upał. Wlekę się do komisji kupując po drodze loda na patyku. Dużo osób w kolejce do oddania głosu, ale nie w mojej, lecz sąsiedniej, mijam ją w pół-piruecie, pani wydająca kartę nie patrzy na mój dowód (dziwne). W domu piję kompot z rabarbaru i od rana czytam „Innych ludzi”. W listopadzie byłem w Nowym Teatrze na inscenizacji, która mi się nie podobała. Książka jest ok, nic oryginalnego tu o niej nie napiszę. U Masłowskiej podoba mi się gięcie i wymyślanie języka, w tym chyba też nie jestem oryginalny. Nie podoba mi się wyższościowe wyśmiewanie na wpół zmyślonej patoli, swoista eksploatacja.

Zbliża się burza. Wieczór wyborczy u L., z jego profesjonalnym komentarzem. Wielka ochota na jakąś kulturalną aktywność, wyjście do teatru czy filharmonii. To po wakacjach. Wielka ochota, żeby ruszyć tyłek gdzieś z tego miasta, do Krakowa czy Gdańska. Tymczasem ćwiczenia w cierpliwości.


25.06.2020

Te letnie wieczory, które mogłyby się nie kończyć, dwie godziny po zachodzie słońca, gdy wreszcie czuję się wolny od presji dnia i obowiązku bycia w ruchu. Wrażenie zatrzymania czasu, wyjście poza czas: zupełne zatopienie w chwili, w lekturze, w myślach, pozbycie się ciężaru wyboru. Poczucie otrzymania od życia czegoś w bonusie, pragnienie przeciągania tego, oddalania momentu przejścia w sen. Rozszczepianie fali dźwięku na poszczególne źródła: dudnienie pociągu odbite po wielokroć przez kolejne betonowe ściany bloków, rozmowy, pokrzykiwania, awantury sąsiadów („to jest kurwaaaa mój syn przecieeeeż!!”), psy, karetka, film w innym pokoju, deszcz i szelest korony drzewa, przez którą zagląda księżyc. W kontraście do wieczorów poranki, z którymi nie wiadomo co zrobić, gdy nic nie smakuje tak jak trzeba, żadna książka nie wchodzi, myśli są rozbiegane jakby mnie coś goniło bezustannie, jakby wszystko, czym się zajmuję, było bez znaczenia, było tylko próbą zagłuszenia narastającej paniki, bo powinienem: być gdzie indziej, zarabiać inaczej, mieć dorobek, być w związku, a jeśli nie w związku, to romansować, a najlepiej dać rodzicom wnuki, bo to wszystko, ten wózek, na którym siedzą, a który w końcu pociągnę, wydaje się chyba w ich perspektywie zmierzać donikąd. Jakby codziennie świat się walił, podczas gdy ja usiłuję czytać Prousta. Dzień w dzień walczę ze sobą o autonomię od presji moich wyobrażeń na temat tego, czego oczekuje ode mnie świat.

***

Mieszkał na 16. piętrze, z widokiem na rozciągający się ku południu Ursynów, w kawalerce o ścianach w kolorze pomarańczy, z szerokim materacem na podłodze, którą za rzadko zamiatał. Miał regał z książkami, po które sięgał nie tak często, jakby tego pragnął, oraz duży płaski telewizor na szafce, w której trzymał gry na playstation, w które nigdy nie grał; część była nie rozpakowana, zbierały kurz i ja, z lekkim obrzydzeniem, którego starałem się nie okazywać, przeglądałem pudełka z filmami na DVD, schowane za pryzmą gier. Był to dość nowohoryzontowy, gutkowy zestaw klasyków i dzieł współczesnych, odpowiednio slow i o odpowiednio ziarnistym obrazie. Nie chciałbym ich oglądać, nie w tym miejscu i czasie i nawet nie jestem przekonany co do tego, czy w jakichkolwiek innych warunkach. Miał małą łazienkę, w której ciężko było się obrócić, a co dopiero umyć i kuchnię pełną produktów o długim okresie przydatności do spożycia, i tak w większości przeterminowanych. Lodówka była tak brudna, jakby jej nigdy nie mył, dosłownie lepiła się od brudu, od rozlanych soków i przyschniętych parówek. Żywił się źle. Miał też szafkę pełną leków, choć był przecież młody. Zajrzałem do niej w jakimś głupim odruchu i od razu przeprosiłem. Jest mi głupio, że o tym piszę, bo mam wrażenie, że wyciągam te szczegóły jakby złośliwie, ale przecież tak nie jest: to są znaczące szczegóły, wręcz bardzo znaczące i pominięcie ich byłoby błędem.

Miał ładne włosy i nadwagę. Pozostałe cechy jego anatomii pominę, uznawszy je, wbrew oczywistej prawdzie, za nieistotne. Jego anatomia definiowała jego byt, była przyczyną jego rozczarowań i odtrąceń, pewne rzeczy od razu rzucały się w oczy, nie da się ich pominąć, tak jednak zrobię, wbrew sobie, ale w zgodzie ze społecznym oczekiwaniem, a przede wszystkim z jego oczekiwaniem. Nie był szczęśliwy, ale znosił to wszystko, w czym się znalazł, całą tę idiotyczną sytuację, z godnością, a nawet z humorem i miał do siebie dystans, choć chyba nie miał wyboru, bez tego dystansu byłoby mu bardzo ciężko, ciężej niż to konieczne. Roztkliwiał mnie i byłem tym zaskoczony. Miał coś z dziecka, ukrywał to przed światem, tę ogromną uczuciowość i, kiedy do niego przychodziłem, starał się, zagadując mnie na tematy filozoficzne i społeczne, usiąść bliżej mnie, a kiedy zostawałem u niego na noc, rojąc sobie w głowie, że da mi w spokoju spać na rozłożonej kanapie, podchodził do mnie i ciągnął mnie za rękę: tak właśnie robił, ciągnął mnie za rękę na swój materac i nie docierała do niego odmowa. Nie chciał tego słyszeć.

Czego oczekiwałem po tej całej sytuacji, co sobie wyobrażałem roztaczając przed nim pawi ogon swojego oczytania, wyoglądania, wyzwiedzania i przede wszystkim w tak bezczelny sposób siedząc w krótkich, bardzo krótkich spodenkach, boso, w jego czarnym fotelu i paplając trzy po trzy, jakbym wpadł tu zupełnie przypadkiem, niezobowiązująco pogadać o tym i owym. A tak przecież nie było i zdawałem sobie sprawę, że go interesuję w t e n sposób. Schlebiało mi to, że on, twórca, który chadza w te miejsca, w których ja nigdy się nie pojawiłem i zna te osoby, o których ja mogę co najwyżej poczytać w gazecie, który oddycha tym miastem w tak naturalny sposób, w dowolnym momencie kryjąc się w swojej pełnej słońca wieży, uznaje mnie za godnego rozmowy i zainteresowania. Przegapiłem ten moment, kiedy powinienem był jednoznacznie rozwiać jego złudzenia, usprawiedliwiając się przed samym sobą tym, że przecież nie wyraża ich, że nie określa się, że nie mówi o co mu chodzi. Ale przecież wiedziałem o co tu chodzi. Drażniła mnie jego gra, w której tak ochoczo mnie korumpował, ale przecież w nią grałem, jednocześnie odczuwając pogardę dla taniości tych chwytów. W pewnym momencie sytuacja zaczęła gwałtownie eskalować i nie byłem w stanie wykręcić się z czegoś, co jakby nie istniało, zaczynał mnie osaczać, był rozdrażniony tym, że nie dzwonię do niego, dzwonił więc do mnie rozzłoszczony, pełen pretensji, ale o co: że nie myślę o nim? Że nie odczuwam potrzeby tak intensywnego kontaktu? Spodziewał się, że wymusi na mnie to, czego pragnął? Czy powinienem był opisać tę sytuację przed nim wyręczając go w tym, co należało do niego? Bałem się narazić na śmieszność, bo zawsze mógł powiedzieć, że coś sobie ubzdurałem. To było z jego strony wygodne, asekuranckie, tchórzliwe. Ale rozumiem to, co nie znaczy, że wszystko usprawiedliwiam. Jesteśmy tylko ludźmi. A on był bardzo ludzki.

Przyjechałem do niego chyba na przełomie października i listopada, pociąg, metro, tramwaj, po drodze jeszcze wizyta w sklepie monopolowym. Znałem już tę trasę na pamięć. Cieszył się, że mnie widzi. Zabrał mnie w parę miejsc, z kimś poznał, było to dla mnie fascynujące, wypiłem piwo przyglądając się modnie ubranym młodym ludziom, nawet dałem się poczęstować fajkiem, dyskutowałem z ludźmi pracującymi w kulturze. Byłem nie na swoim miejscu, ale jakby na swoim, byłem zarazem gdzieś poza, jak i w tym, odcinałem się od tego jak od jakiegoś dziwnego zoo, ale chciałem w tym być. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem, bo choć wiem, że byłoby to dla mnie dobre, konsekwentnie zawsze wybierałem dla siebie w życiu coś trudniejszego i przesadziłem z tą postawą, w pewnym momencie to już było za trudne, a moja outsiderska postawa okazała się być czymś, co zaczęło mnie systematycznie podgryzać, dusić, i okazało się być ślepą uliczką. Teraz widziałem to wszystko, co mnie ominęło, z czym rozminęła się moja młodość, biedna i pokręcona, to się wokół mnie roiło i on był do tego kluczem. Mógł nim być.

Zostawił mnie samego w tym swoim mieszkaniu w wieży z widokiem na Świątynię Opatrzności. Pojechał odwiedzić rodziców. Miał wrócić po obiedzie. Szybko się ściemniło, a jego wciąż nie było, przesiedziałem cały dzień, od rana do wieczora, czytając jedną z biografii z regału, czując się tak doskonale, jakby to było moje miejsce, w tym dystansie szesnastu pięter, które oddzielały mnie od ruchliwej ulicy. Ten spokój, który normalnie pojawia się jedynie wieczorem, trwał cały dzień. Wyładował mu się telefon i w pewnym momencie zacząłem się niepokoić, może coś mu się stało? Może powinienem zadzwonić do jego koleżanki, zrobić coś. W tym też było coś rozkosznego, w tym oczekiwaniu i niepokoju. Czekałem na niego. Było wesoło, gdy wrócił, przyniósł jedzenie od swojej matki. Mógłbym z nim rozmawiać bez końca. Ale ta radość ze wspólnego przebywania musiała się skończyć, to zawieszenie to było dla niego za mało. Oczekiwał ode mnie czegoś, nie mogąc mi wprost tego przekazać. Ciągnął mnie w nocy za rękę. Po powrocie do domu napisałem do niego długi list jasno określając, czego nie może się po mnie spodziewać. Nie dostałem żadnej odpowiedzi. Wyrzucił mnie ze znajomych na facebooku. Zostałem w swoim grajdole. W lutym wysłałem mu kartkę z wyspy, może nie doszła, nie odezwał się. Trudno mi się zaprzyjaźnić z homoseksualnym mężczyzną. Zawsze musi się pojawić jakiś podtekst, czegoś się ode mnie oczekuje. Może nie da się ze mną przebywać nie będąc ze mną w związku, nie wiem. Jestem tym zmęczony. Puenty brak.


16.06.2020

Kilka godzin po zabiegu wyciągania ósemki zaczyna wracać stopniowo czucie. Trwało to dłużej niż w przypadku osoby polecającej mi ten zakład, zdecydowanie dłużej. Złośliwe korzenie okazały się być krzywe i trzyosobowy zespół zaczął tańczyć dookoła mnie walca, zamieniając się stronami przy fotelu. W pewnym momencie zaczynają sobie żartować, żeby nieco rozładować sytuację, po tym, jak wyraźnie okazały niezadowolenie z powodu zastanej w mojej jamie gębowej sytuacji. Co za fascynująca życiowa przygoda – zęby. Ta sprawa raz rozpoczęta nie ma już końca. A mogłem nie robić tego zdjęcia, sprawa nie wyszłaby na jaw, nic w końcu nie bolało, ten ząb jakby nie istniał, gdzieś schowany, mogłem tak jeszcze latami spacerować po tym świecie w boskiej niewiedzy. Ale nie, wszystko robię czym prędzej, chcąc mieć już za sobą ten etap przygód dentystycznych. To nawet nie jest takie złe, jak ludzie gadają (chyba jeszcze nie puściło znieczulenie, być może zmienię tej nocy zdanie), po prostu idzie się i robi. Tak właśnie zrobiłem: poszedłem i mi zrobiono, bardziej mnie tego dnia zajmowały sprawy w pracy, a rano zirytowałem się nieco i zmarzłem czekając godzinę w kolejce do pobrania krwi. Teraz spędzę 5 dni bez wychodzenia z domu, do czego w końcu nawykłem w ostatnich miesiącach. Mam zapas ketonalu i antybiotyków. Zgarnąłem w pracy stos starych Newsweeków i sczytuję je teraz maszynowo, w ramach sportu – ile informacji mogę przyjąć zanim zamienię się w pełny pendrive. Wczoraj obejrzałem „Pierwszy reformowany” i tym zainspirowany wyciągnąłem skądś biblijne historyjki. Może, jeżeli znajdę się za kilka godzin, w środku nocy, w paroksyzmie bólu, rzucę się czytać o czynach Chrystusa, kto wie. Ustanawiam czas choroby: nic nie muszę. Nic.



11.06.2020

Codziennie kilkudziesięciokilometrowa wycieczka rowerowa. Przeprowadziłem się do tego miasta półtora roku temu i, choć niegdyś już miałem okazję je poznawać, stwierdzam, że wiem o nim mało. Jestem zachwycony okolicą, niemieckimi willami z przełomu XIX i XX wieku, gotyckimi wiejskimi kościołami, terenami zielonymi w dolinach rzek, wszystko to przywodzi mi na myśl dzieciństwo. Mam dobrą kondycję, Ch. nie był w stanie za mną nadążyć w ostatnią sobotę, rozkręcam się na dobre gdzieś w trzeciej godzinie i wtedy mam wrażenie, że mógłbym jechać do wieczora. W poprzednie wakacje przejechałem większość polskiego wybrzeża Bałtyku i czułem się doskonale, jakby moje ciało całe życie na to czekało, jakby to był mój stan naturalny: tydzień jazdy na rowerze lub górskiej wędrówki, brak poczucia głodu i zadziwiające pokłady energii. Robimy sobie dużą krzywdę pędząc swoje życia przed ekranami komputerów, podczas gdy powinniśmy spędzić je na wędrówce. Zawsze pojawiało się to marzenie, przynajmniej od czasu pokwitania: wstać i ruszyć w drogę, w tej chwili, zostawić wszystko, iść, jechać, płynąć. Tyle we mnie predestynuje mnie do tego, tyle talentów, umiejętności, wiedzy. I nic. Zamiast wędrówek, których rytm wyznaczają zmiany pór roku, są tylko codzienne wędrówki pomiędzy dwoma biurkami: tym w domu i tym w pracy, którą to rutynę przełamuję dwa razy do roku wymęczona wycieczka. Kiedyś marzenia przyjmowałem z czystą przyjemnością, teraz podchodzę do nich nieufnie.

Wakacje te widziałem jako czas poznawania, taką miałem wizję, ale teraz widzę, że w ten sposób nie poznam raczej nikogo, z kim chciałbym utrzymywać bliższy kontakt. Jest to niezbyt wesoła sytuacja. Znam w tym mieście raptem dwie osoby. Nie chcę ich sobą przesadnie obarczać, bo to ludzie pracujący, poważni i dysponujący ograniczonym czasem dla innych. Co w takim razie mogę zrobić, gdzie pójść? Przecież nie zacznę zagadywać obcych ludzi w kawiarniach. Narzekam na aplikację w telefonie, co jest nudne i zbędne, jak każde jałowe narzekanie. Nie pójdę do klubu, już to przerobiłem. Wypisałem sobie na kartce parę sposobów (ostatnio wszystko wypisuję sobie na kartkach, na przykład zalecam sobie przypominać pewne myśli, jako punkty wyjścia dla trzeźwego przeżywania: „Co czuję?”, „Co mam dzisiaj do zrobienia?”, „Co się ze mną dzieje?”, „Przed czym chcę uciec myśląc o...?”, prosta metoda przynosząca zadziwiające efekty), ale to nie są rzeczy na teraz, to się nie stanie nagle, a już na pewno nie stanie się to w warunkach odwołania dużej części życia społecznego na naszej planecie. Robię więc nadal to samo, choć jakby inaczej, z większą świadomością, spędzam też więcej czasu nie robiąc nic, a w rzeczywistości wiele, na przykład siedzę naprzeciw okna w fotelu, nogi opierając o łóżko i spoglądam na drzewo, potrafię tak siedzieć przez godzinę i to jest najlepsza rzecz, jaka mi się ostatnio przytrafia. Niebawem wyrywanie ósemek, to dostarczy mi emocji, przyglądanie się drzewu będzie wtedy jeszcze bardziej wartościowe.

Nie, to nie jest seks w wielkim mieście.


8.06.2020

Po obudzeniu przez godzinę leżę w mentalnej malignie oddalając od siebie konieczność podjęcia decyzji o wykonaniu jakiegokolwiek ruchu. Niemal codziennie rano, w chwili odzyskania świadomości, jestem przerażony, organicznie, pierwotnie, w sposób niewyrażony językiem i dopiero tworząc w myślach zdanie, budując je ze słów, odzyskuję sterowność, zakotwiczam się w rzeczywistości. To zdanie najczęściej wygląda tak samo, a jednak za każdym razem muszę wykonać wysiłek, by do niego dotrzeć, a brzmi ono: „co powinienem dzisiaj zrobić?” Przebiegam myślą listę obowiązków i to przynosi mi spokój, strach znika stopniowo, ponieważ mam zadania do wykonania. Mam rusztowanie. Wiem, co mam robić. To jest powód, żeby się ruszyć, żeby wstać, jednak ulga nie stanowi dla mnie z reguły bodźca do działania, a jedynie zaproszenie do spowolnienia myśli, do zwrócenia się do tego, co przyjemne, a folgując sobie w ten sposób gotuję się bezwiednie na kolejne ataki lęku. Tymczasem wolę pomyśleć o snach, mam ich bardzo dużo w ostatnich miesiącach, są barwne, skomplikowane, oparte na wspomnieniach. Popołudniu pamiętam je jedynie szczątkowo, jak zamazane impresje, albo nawet jak zaledwie coś, co stworzyłem dopiero na wrażeniu, zastępując w pamięci prawdziwy sen, jego wydarzenia, wydarzeniami, które pozwalają mi lepiej zapamiętać uczucie, nastrój, choć są w pełni zmyślone. Nie wiem już teraz, czy to mi się śniło, czy też nabudowałem to na trudnych do złapania uczuciach, że lizałem D. po brzuchu i że bardzo mu się to podobało, było mu to miłym i przyjemnym, i w tej atmosferze wzajemnego zaufania i bliskości spełniłem się akceptowany i rozumiany. Jakkolwiek idiotycznie by to brzmiało, to chyba to właśnie mi się przyśniło: że go liżę po brzuchu i że mu się to podoba, to znaczy tyle pamiętam, choć też wiem, że kontekst był szerszy. Leżę przez godzinę i myślę o tym, i o tym że znów panuje szaruga, że prawdopodobnie jest już po dziewiątej, może dobiega dziesiąta, ale równie dobrze mogłaby być piąta. Tak wygląda cały dzień: jakby była 5:30 rano. Przeżyć jeden taki dzień, w którym czas się zatrzymał i gdy dzień dobiega końca, cały czas jest 5:30 rano, choć to już wieczór. Przeżywam ten dzień dzisiaj.

Być może należałoby rozważyć głębiej, z większą cierpliwością, wyzbywając się przedwczesnej oceny, osobę P., przede wszystkim dlatego, że nikt jeszcze nie przypuścił tak frontalnego, bezwzględnego, a przy tym jednak bezmyślnego ataku na podstawy mojej osobowości i też nikomu się to w równym stopniu nie powiodło, jak właśnie jemu, nikomu nie udało się tak złapać mojego umysłu i wykręcić go boleśnie na drugą stronę, jak wykręca się ramię. Niemal pozostałem w tej bolesnej pozycji, niewiele brakowało. Napisał mi ostatnio smsa, po raz trzeci w ciągu ostatnich miesięcy: czy myślę o nim? Bo on o mnie myśli, „myśli o nas”. Zirytował mnie tym, kazał mi, jakby to był dzień świstaka, znaleźć się po raz kolejny w sytuacji, w której już się znajdowałem i do której nie tęsknie, a wręcz wolałbym o niej zapomnieć: w sytuacji konieczności odmówienia mu, jakbym już tego kilkukrotnie nie zrobił. To był kiepski dzień i co innego miałem na głowie. Kilkukrotnie powracałem do tej wiadomości, zastanawiając się co odpisać, aż w końcu odpisałem po prostu: nie.

P. był wyjątkowym przykładem ignoranta, wybitnie przekonanym co do tego, że zna odpowiedzi na wszystkie pytania, gdyż przeczytał wiele książek i rozmawiał z wieloma ludźmi. Proszę to odebrać dosłownie: był przekonany, że wszystko wie. Tak właśnie mówił: ja już to wiem. Niewiedza nie jest czymś, co trzeba udowadniać, więc jest to z mojej strony zbędny wysiłek, lecz podejmę się go: gdyby w rzeczywistości tak wszystko doskonale rozumiał, doprowadziłby do tego, czego pragnął, osiągnąłby to i nie musiał pisać mi teraz tego smsa. Przedwcześnie wyciągał wnioski, to była jedyna rzecz, którą mu powiedziałem, gdy poprosił o krytykę, zbyt szybko wydawało mu się, że zna odpowiedź i zbyt często się mylił. Jeżeli coś powinien zapamiętać z naszej znajomości, to właśnie to, że jest tylko człowiekiem i że tak naprawdę nic nie wie.

A jednak narzucił mi swój sposób myślenia, tak jak chyba nikt przed nim. Zeskrobuję to teraz cierpliwie z siebie, przede wszystkim łapiąc się tego we mnie, co każe mi iść do, a nie uciekać od. W nim wszystko było zbudowane na ucieczce od, na niekończącym się, wiecznym terapeutyzowaniu, ucieczce w takiej postaci, która każe bezustannie trzymać siebie w mocnym uścisku w syfie swojej przeszłości, tak jak głowę młodego kota trzyma się w jego własnych fekaliach (niektórzy tak robią), aż nauczy się robić gdzie indziej. P. był człowiekiem, który trzyma siebie w gnoju przeszłości w nadziei na to, że będzie potrafił trwać w spokoju w teraźniejszości. Tak, był to jakiś rodzaj spokoju, ale nie ten, którego poszukuję, z pewnością nie w takiej postaci. Mój spokój to nie odpowiedzi, tylko pytania. Moje trwanie budowane było na częściowej amnezji, która sama, niewymuszona, łaskawie pozwalała mi zaczerpnąć oddechu. Nie pamiętam niemal nic z całych rozdziałów w moim życiu, z pewnych okresów mojego dzieciństwa, a przypominanie, wywoływanie duchów doprowadzało mnie do napadów złości. Ta moja postawa nie jest ucieczką, to się dzieje samo i to pozwala sięgać dalej, tak to widzę. To jest też pytanie o to, czy możemy pozostać spójną całością zachowując w sobie wszystkie aspekty przeszłości, mając je w świadomości, i ja sądzę że nie, że to nie jest możliwe, to nawet nie jest mój pogląd, a jakaś prawda, powiedzmy, naukowa, że mechanizmy obronne nie bez powodu tak właśnie się nazywają. Pozwolę sobie przywołać znów Olgę Tokarczuk (niespodziewany lejtmotyw tych zapisków): gdyby nie mechanizmy obronne, pękłyby nam serca.

To jednak, co rezonuje we mnie bezustannie, odkąd go poznałem, to pytanie o funkcję sztuki w naszym życiu. Jemu wydawała się zupełnie zbędną, jego dziedzina, twierdził, daje mu wszystkie odpowiedzi. Oglądaliśmy film i on mówił: ludzie tak się nie zachowują, ludzie tacy nie są!, oczywiście że nie są – myślałem, to przecież nie jest film dokumentalny. Prawda w sztuce nie znajduje się na wierzchu, bo sztuka to nie jest poradnik motywacyjny, tak samo jak nie znajduje się ona na wierzchu w życiu i w tym sensie sztuka może pokazywać, używając swoich środków, swoich metafor, coś, co w życiu przesuwa się niezauważone, może naświetlić nam to, ukazując ludzi nienaturalnymi, może wykorzystać taki środek, może stworzyć wrażenie obcości, może cokolwiek, to jest właśnie w niej najlepsze, że rozszerza nam rzeczywistość. On chciał „widzieć rzeczy takimi, jakie są”, ale w jego wykonaniu było to coś zupełnie nudnego. Upychał stuzłotówki po słoikach w kuchni i nie chciał, żebym został w niej sam, „nie chciał być zmuszony podejrzewać mnie o cokolwiek”. Kiedy wyraziłem na spotkaniu u koleżanki jakże prostą myśl, że literatura jest lustrem w którym się odbijamy po to, żeby szukać samych siebie, sprawiał wrażenie zdezorientowanego. Człowiek z poradnika motywacyjnego, w którym szczęście jest kwantyfikowalną wartością, którą rozpisać można na osi y i osi x. Można, ale to takie okropne uproszczenie, które odbiera tyle możliwości wyobraźni. Przed tym się bronię, co jest swoistą kapitulacją, bo gdybym się nie bał, nie musiałbym się przed niczym bronić. Wypadłem z szyn.

Gdy już się wypisałem znowu ten niepokój, jak po przebudzeniu: co teraz?



3.06.2020

Stopniowy powrót do pracy, w której i tak nie ma wielu zajęć. Następne miesiące będę tam co drugi dzień, co bardzo mnie urządza. Wszystko zapowiada świetne wakacje, choć bez wyjazdów. „Wakacje w mieście”, jakbym znowu był nastolatkiem. Jest mi z ta myślą dobrze, brak presji na wyjazdy zagraniczne, które w moim przypadku nigdy nie są po prostu odpoczynkiem, jakimś folderowym leżeniem w hamaku, tyko pracą innego rodzaju, niekończącą się próbą dorównania marzeniom o tym, jaki mam być, kim powinienem być, co powinienem wiedzieć, narosły przez lata garb „zainteresowań”, który wymaga odwiedzin galerii malarstwa, muzeów designu, wizyt w jakichś zamkach i pałacach, najlepiej w Lombardii, Brabancji albo na Peloponezie. Ja to wszystko lubię, tęsknie za tym, zarazem jest mi dobrze z tym, że w tym roku jestem z tego zwolniony.

W drodze do pracy, w pracy, w przerwie na lunch w pobliskich lokalach nikt nie przestrzega przepisów. Czuję się jak frajer zakładając na siebie maskę za każdym razem, gdy wchodzę do sklepu, czy do restauracji, bo nikt tego poza mną nie robi, jedynie obsługa czuje się zobowiązana. Od poniedziałku mają być otwarte siłownie i baseny, ale brak jakiejkolwiek informacji na ten temat na ich stronach. Nosi mnie, mam ochotę jeździć tam codziennie. Przez ostatnie 3 miesiące nie wykonywałem żadnych ćwiczeń fizycznych. Jestem przyzwyczajony mieć na to wydzielony czas i miejsce, wiąże się to z wyjściem z domu, to taki rytuał, do którego nie miałem dostępu. Poza rozciąganiem nic. I tak jestem zdziwiony, że przytyłem może z 2 kilo, zjadłem tyle czekolady przed ekranem komputera, że powinienem przytyć 10.

Ładna pogoda zachęca do wyjścia, co też niebawem uczynię. Przeczytałem i obejrzałem przez te 3 miesiące wystarczająco dużo, żeby dotarło do mnie, że naprawdę nie muszę niczego „nadrabiać” (pisałem już o tym), co więcej w obecnej sytuacji, w tym punkcie życia, czytanie jest stratą czasu, marnowaniem możliwości. Dużo ważniejsze jest pisanie, a nie robienie tego to przejaw skłonności autoagresywnych. Jeśli się przestanie, trudno wrócić. Dlatego nie należy przestawać. Jedno z zadań na te wakacje: znalezienie swojego stylu.

Właściwie nie rozumiem tych ludzi z aplikacji, nie mam w tym doświadczenia. Mam wrażenie, że mają ochotę w nieskończoność wymieniać krótkie wypowiedzi tekstowe zamiast po prostu spotkać się i porozmawiać. Mnie to nuży, nudzi. Wymusza bezustanne zaglądanie do telefonu, jakbym był tylko kolejną jego funkcją, która uruchamia się na dzwonek, jak pies Pawłowa. To jak powolne, stopniowe blendowanie mózgu. Jestem z tych, którzy pamiętają świat bez dotykowych ekranów i jakoś było mi lepiej w tamtym świecie, mniej nerwowo.


2.06.2020


Mają potrzebę powiedzenia mi na pierwszym spotkaniu, że to dla nich „randka”. Sądzę, że nigdy nie byłem na żadnej randce, nigdy tak tego nie odbierałem i tym razem również tak nie jest. Wyśmiewam to dwuznacznie. Nieprzyjemne informacje przekazuję z uśmiechem. Od niemal wszystkich pytań dystansuję się, bo co pozostaje mi w obliczu pytania „jakiej muzyki słuchasz?”. Jeszcze pytanie nie zostało do końca wypowiedziane, a ciekawski już lekko tego żałuje. A już zupełnie głupio mu się robi, gdy ze śmiechem wskazuję, że chyba bardzo stara się mnie dopasować do jakiegoś wzorca, do jakiegoś trajbu, jak, dajmy na to, miłośnicy jockstrapów i wąchania butów, albo operowo-teatralne snobstwo, czy komputerowi nerdzi. I już się cieszy, że może coś o mnie pomyśleć, ponieważ użyłem słowa „dziewczyna” zamiast „laska”, zapominam dopytać, co to dla niego znaczy. Może mnie to wypycha ze zbioru imprezowych ziomali do zbioru bibliotecznych moli?
Gdybym sam miał zastosować podobne klasyfikacje, to po tych spotkaniach powinienem pierwszego wsadzić do wora „ziomal-muzyczny nerd-misiek-smutny bo skończyło mu się zioło-czujący się staro”, drugiego do „życie na krawędzi-zadowolony bo ma dużo zioła-skłonności do zaburzeń psychicznych-bogaci rodzice”, trzeciego do „samotny wilk-gracz komputerowy-negatywny narcyz-żadnych używek”. Po takich spotkaniach człowiek docenia to, co ma, że potrafi pracować, że nie zatrzymuje się w miejscu, że jest krytyczny. Ludzie niby są tacy sami, a jednak potrafią bardzo się różnić od siebie. To jest ciekawe. W tym wieku jesteśmy już dość mocno zróżnicowani, może trudniej zasypać podziały, w loterii świata każdy rozwija się na nieco innej glebie, życie zaczyna wydawać owoce, jedne zachęcają do spożycia, w innych zalążek zepsucia za szybko wychodzi na wierzch. Zaczynają się wakacje, czas zrywania owoców.
Z pierwszym byliśmy nad rzeką, paliliśmy (częstowany biorę), było ciemno, reflektory samochodów oświetlały wodę. Szliśmy przez ciemny las, właściwie to nie było ciekawe, chyba było po mnie widać pod koniec, że już nie bardzo słucham. Zbyt byłem spontaniczny zgadzając się na tę schadzkę. Zafiksował się na tekstach w stylu „żałuję, że jestem taki stary” (zaledwie kilka lat starszy ode mnie, dzięki), potrafił nawet powiedzieć „twoje pokolenie”. Może myli go mój wygląd, zawsze muszę wysłuchać, jak młodo wyglądam, a może to jakiś uniwersalny „komplement” w tym świecie, mnie to lekko żenuje. Właściwie nic ciekawego.
Drugi mnie zdziwił, bo z profilu wynikało, że to taki ziomek, trochę przerośnięty, ale jednak osiedlowy swojak. I tak się zaczęło, propozycją siedzenia na torach („siedziałeś kiedyś na torach?”). Nie chciałem siedzieć na torach, więc rozsiedliśmy się w zaroślach przy parku. Bardzo był zabawny od samego początku, to właśnie jego klasyfikujące pytania tak mnie rozbawiły. W ogóle dużo pytań, jakbym był na przesłuchaniu, przy pytaniu o nazwisko trzeźwo zauważyłem, że „znamy się” od 20 minut. Sam mi takie bajki opowiadał, a to że lubi czasem ukraść batona w żabce, bo to podniecające, albo że zwiedził pół świata, że mieszkał 2 lata na jego końcu, że się pracą brzydzi... Lokalna Szecherezada, postać z Geneta, coś takiego. Zaproponował, żebyśmy weszli do pobliskiego bloku i posiedzieli na dachu, 10 pięter nad ziemią, bo tak się składa, że akurat posiada klucze, w ogóle ma dużo kluczy w dużym pęku. Na górze stał nad krawędzią i patrzył w dół, od którego to widoku zaczynałem się wewnętrznie telepać. Położyliśmy się na oddającej ciepło papie i pokazywaliśmy sobie gwiazdy. Przypadłem mu widać do gustu, bo się wylewnie żegnał i żałował, że nie idę w jego stronę.
Z trzecim spotkałem się na pobliskim boisku i zaraz znaleźliśmy wspólne tematy, choć akurat nie te, które chciałbym znaleźć. Była to rozmowa w języku angielskim, więc po godzinie rozbolała mnie głowa, a przy pożegnaniu dysponowałem już tylko 1/3 istoty szarej, bo pozostałe 2/3 przepaliły się. Ten również wykazuje dużo entuzjazmu. Można to pociągnąć jako ćwiczenie językowe. Nie ukrywam jednak, że nałogowi gracze komputerowi nie bardzo mnie ciekawią.
W międzyczasie przeszedłem depresję i zakochałem się (w sobie), odkochałem się, umarłem, naprawdę tak się czułem, ze zdziwieniem odkryłem, że jednak jestem żywy i mam ciepłe stopy, śmierć jest naprawdę nieprzyjemna, nie róbcie tego, chyba że musicie, zagubiłem się w świecie gmaszysk polikliniki, jeszcze tego samego dnia opowiadałem o tym przez bite pięć godzin L., który wrócił ze swojej wioski, nie byłem w stanie się uspokoić, przez 300 minut z okładem paplałem podziwiając anielską cierpliwość, dobrze, że przynajmniej byłem zabawny, pośmialiśmy się. A to ze śmierci, ze szczęścia w nieszczęściu, z kontaktów z polską służbą zdrowia... To jest jedyna osoba, z którą mogę porozmawiać o malarstwie, to przecież nikogo nie obchodzi. Teraz siedzę sobie w ciepłym domku, piję herbatkę, z tej przygody zostaną mi chyba blizny na stopie, no i mam tę trójkę na karku, może to spalę, bo zupełnie nie chce mi się udawać niedostępnego, wyrosłem z tego, a nie ukrywajmy, że ludzie jednak najbardziej pragną tego, czego nie mogą mieć.