6.09.2020


Tymczasem przechodzą przeze mnie fale czułości względem świata i jego nieszczęść. Mam wrażenie, że wszystkim moim znajomym czegoś brakuje. Kiedy siedzieliśmy ostatnio we czterech, rozmowa zeszła na kwestie depresji, leków i terapii. W tym czteroosobowym gronie jedna osoba chodzi na terapię i przyjmuje leki, druga „tylko” przechodzi przez terapię, trzeciej wystarczają leki (od 4 lat) i tylko czwarta niczego nie bierze, ani nie płaci za rozmowy o swoim życiu. I to jestem ja. Cóż, nie mam depresji, jestem tylko nieszczęśliwy, niezmiennie wewnętrznie smutny od przynajmniej dwóch lat. Wychodzi jednak jednoznacznie na to, że w tej grupie nikt zadowolony z życia nie jest. Piszę o tym, co dzieje się tutaj, na prowincji, ale będąc ostatnio w Warszawie poczyniłem podobną obserwację, jakby wszyscy byli w terapii, albo zaraz mieli się w niej znaleźć. A chodzi tutaj o samych bardzo dobrze zarabiających mężczyzn, których poza smutkiem/odczuciem pustki i podobnym wiekiem oscylującym wokół trzydziestki łączy jedno: trafiło im się być homoseksualnymi.

Roztkliwiałem się dzisiaj nad sobą i moimi rówieśnikami w trakcie jednodniowej wycieczki w góry. Ewidentnie odnotowuję jakiś jesienny wzrost poziomu oksytocyny w organizmie. W napadzie dziewiczej czułości pocałowałem ostatnio L. w ramię, co zostało przyjęte z godną uznania wyrozumiałością. Piotr mi się śni trzecią noc z rzędu, co już się robi powoli nudne. Martwię się o Daniela, jakby mu to moje martwienie się było do czegoś w ogóle potrzebne. Stwierdzam zresztą, że z każdym z moich bliskich znajomych łączy mnie coś nie do końca jasnego, nie wyrażonego wprost, nienazwanego, a przejawiającego się w zaangażowaniu wykraczającym poza zwykłą przyjaźń. Jestem na swój sposób platonicznie poligamiczny, czego nigdy nie planowałem, po prostu tak wyszło.

Nie dostaliśmy żadnego rozkładu jazdy na to życie. Nikt nie wpadł w szyny rodziny i dzieci, i raczej nikomu nie będzie to dane. Nie wiadomo jak postępować, co zrobić z całym tym czasem, jaki tu nam wręczono bez pytania. Niektórzy znajdują sobie atrakcje, które początkowo wydają się być rogiem obfitości, z którego czerpać można nie będąc związanym społecznymi regułami. Ale to okazuje się nie być rozwiązaniem. Związki ulegają rozbiciu. Seks zamiast łączyć dzieli. W przepracowaniu i ogólnym przebodźcowaniu stopniowo zaczyna się żyć w chaosie. Nie ma narracji nadającej sens, jest tylko bezsensowna narracja stopniowego rozkładu uczuć. Ostatnim hitem jest temat narkotyków: kto, co, jak, skąd...

I ja coś próbuję zbudować, wciąż z poczuciem, jakbym był rozbitkiem. Jeszcze do niedawna zawsze ratowało to poczucie, że na pewno będzie lepiej, że zacznie się życie, że się uda. Teraz już tak nie jest, bo to życie nie dość, że się zaczęło, to bardzo wyraźnie trwa już w dość skrystalizowanej postaci od pewnego czasu. No choćbym się nie wiedzieć jak nie zmobilizował, nie zostanę już lekarzem, malarzem czy sędzią. Ja już jestem w znacznej mierze gotowy. Coś mogę zmienić, ale tylko to coś, a nie wszystko. I przyznam, że jakoś inaczej wyobrażałem sobie niezależność i możliwość decydowania o sobie.

Śnię w tej chwili jeden ratunek, uczepiłem się tego pragnienia na dobre: zakochać się szczęśliwie. Sprawa ta jednak wydaje się być niemożliwą. Lecz jeśli nie teraz, to kiedy? Ile można z tym czekać? Wydaje się to zależeć od losu, od szczęścia, jest w tym jakiś pierwiastek nadprzyrodzony, który z chaosu przecinających się ludzkich ścieżek wydobyć może upragniony sens. Problem jest konkretny: to ja nie jestem w stanie zakochać się w kimś. Zdarzyło mi się to raz i było to dawno temu. W drugą stronę zdarzyło się parę razy i byłem zły na siebie, że nie potrafię tego odwzajemnić. Myślę o tym jak o jakiejś formie łaski, która może spłynie na mnie ponownie, a może już nigdy. A może już jutro.

3.09.2020

Wieczorem kończę piąty tom dzienników Sandora Maraiego. Łącznie ponad dwa tysiące stron. Ostatnie sto to trudna lektura, pozbawione nadziei żegnanie wszystkiego, co łączyło autora z życiem. Jakoś udzielił mi się ten nastrój w ostatnich dniach. Przyjmuję w myślenie, w głos wewnętrzny, styl i tematykę lektury.

Znałem już ponure zakończenie tego życia, bo mam za sobą lekturę wydania jednotomowego. Edycja pięciotomowa w jakiś sposób rozczarowała mnie, bo niewiele wnosi nowego w obraz pisarza, a jeśli coś, to z reguły negatywnego. To znaczy: niuansuje. Z postaci pomnikowej staje się tu Marai człowiekiem pełniejszym, niewolnym od wad. Szczególnie rzuca się w oczy instynktowna, niezmącona empatią homofobia. Zastanawia mnie decyzja tłumaczki i autorki wyboru, Teresy Worowskiej, o wprowadzeniu tego wątku, który powraca echem co najmniej kilkukrotnie na przestrzeni 45 lat. Nie zrozummy się źle: nie chcę cenzurować, nie chcę wybielać, nie chcę rozumianej na opak poprawności politycznej. Mam po prostu poczucie zbędności niczym nieuzasadnionych poza trzewną niechęcią złośliwych uwag, świadczących o niemożności zrozumienia innego. Są tu też wpisy rasistowskie, kilka o pewnym antysemickim ładunku, pisarz okazuje się też nie stronić od używek, miejscami dziwi też sposób, w jaki odnosi się do członków rodziny. Pierwsze wydanie „Dziennika” było od tego wolne.

Skąd u mnie to dość oryginalne zainteresowanie tą, wydawałoby się, nie do końca sympatyczną postacią? Czytałem dwie najpopularniejsze w Polsce książki Maraiego: „Księgę ziół”, która prędko odrzuciła mnie komiczną koturnowością, oraz „Żar”, który również kompletnie mi nie podszedł. Interesują mnie jedynie dzienniki. Spędziłem niegdyś pół roku mojego życia w Budapeszcie, mieszkając o kilka zaledwie przecznic od kamienicy, której zbombardowanie w trakcie osławionego oblężenia tego miasta, zniszczyło doszczętnie materialny dorobek pisarza. Przy ulicy Miko, pod wzgórzem budańskim, stoi skromny pomnik na pamiątkę miejsca, w którym tworzył. Byłem tam ponownie w zeszłym roku, po kilku latach przerwy, w maju, w drodze do Wiednia. W przeciwieństwie do obojętności, którą obdarzyłem w zeszłym tygodniu Warszawę, wspomnienie Budapesztu wyzwala we mnie emocje związane z najlepszym pod wieloma względami fragmentem mojego życia.

Znalazłszy się na Węgrzech w sposób dość niespodziewany i poniekąd oryginalny, zapragnąłem przeczytać coś węgierskiego, poprosiłem więc L., żeby przywiózł mi przy okazji odwiedzin „Harmonię Caelestis” Esterhazy'ego i „Dziennik” właśnie. Czytałem zapewne dobre recenzje, w Wyborczej bądź w Polityce. „Dziennik” wgniótł mnie w fotel, a dokładniej: w łóżko, w którym wolałem się zagrzebać z książką w ręku, niż uczestniczyć w zajęciach na uczelni. Niczego podobnego nigdy wcześniej nie czytałem, zupełna szczerość zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Oryginalność myśli i obserwacji obejmujących blisko pół wieku i specyficzne, stoickie podejście względem życia, w którym nic nie jest pewne poza tym, że się skończy. A kończy się źle i nic z tego zła, rozczarowania i bólu nie jest nam, czytelnikom, oszczędzone. Zastanawia mnie to, że lekturze towarzyszyło wówczas wzruszenie, podczas gdy dzisiaj, czytając zapis totalnej entropii, momentami wolałbym odwrócić wzrok. Tak, jakbym nie był dziś zdolny przyjąć rzeczywistości taką, jaka jest. A może cierpienie było czymś dla mnie zupełnie abstrakcyjnym, a dziś jest rzeczą realną i może zaczynam pragnąć oszustwa, które pozwoli mi zapomnieć o tym, na jakim świecie żyję?

Jest to też imponujące życie w sztuce, w roli twórcy i odbiorcy, przeżywanie i przetwarzanie, zdecydowane, niejednoznaczne opinie. Opisy zachwytu literaturą, muzyką, malarstwem, podróżami... Nic nieznośnie wzniosłego, żaden Parnas, tylko przekonujące, szczere, ludzkie i mądre widzenie świata i ludzi. We wszystkim zmysł praktyczny. Jednotomowe wydanie miałem zawsze ze sobą, gdziekolwiek bym mieszkał, by móc, w chwili wzburzenia bądź pomieszania, otworzyć je na dowolnej stronie i uspokoić się tym, że istnieje wyższy porządek, wobec którego moje aktualne problemy są jedynie śmieszną błahostką, która przeminie. Jak zabawnie się rozeźliłem przeczytawszy w jakimś wywiadzie, że coś podobnego praktykuje Szczepan Twardoch, właśnie z tą moją ukochaną książką: wozi ją ze sobą na Spitsbergen, czy gdzie tam, i podczytuje udając Hemingwaya zaplątanego między białe niedźwiedzie. A to przecież moja książka, a nie tego przylizanego bubka w modnym płaszczu! Bardzo przypadła mi do gustu wyrozumiale złośliwa recenzja dzienników Twardocha pióra Krzysztofa Vargi, w których twardochowe poczucie powinowactwa z węgierskim mistrzem pamiętnikarstwa zostaje delikatnie wyśmiane.

Poza tym zjadłem dzisiaj wszystkie stroopwafle, które przywiózł mi L. z Holandii i obawiam się, że trzygodzinne krążenie po mieście na rowerze nie wystarczyło, żeby je spalić.

2.09.2020

 

Piękny, słoneczny, wrześniowy dzień. Budzę się dość późno, bo o 10. Po powrocie z Warszawy zajmuję się praniem, sprzątaniem, gotowaniem. Robię krem z cukinii z oliwą i pieprzem. Na śniadanie jem dwie kromki chleba z szynką i pomidorem. W południe jestem na siłowni. Dorzucam więcej kilogramów niż zwykle i jestem bardzo zadowolony ze swojej energiczności i chęci działania. Chodzenia na siłownię w żadnym wypadku nie postrzegam jako wysiłku, a jako specyficzną odmianę uważności. Jest to uważność ciała, ale i umysłu, przeczyszczanie głowy. Kiedyś wydawało mi się to zupełnie niedostępną mi aktywnością, czymś zarezerwowanym dla „męskich” i „fajnych” „kolesi”, czyli w żadnym wypadku nie dla mnie, jednocześnie głupią stratą czasu, bo przecież lepiej całymi dniami czytać Prousta i melancholijnie wyglądać przez okno. Tymczasem przeglądam się w lustrze i nie poznaję siebie: z chuderlawego, tyczkowatego, wiecznie przeziębionego chłopaczka wyrosłem ja obecny. W międzyczasie ubrałem się porządnie, zacząłem regularnie odwiedzać fryzjera, a nie wtedy, gdy włosy sięgają mi ramion, bazarowych swetrów od babci nie mam od lat. Jestem wysoki, szczupły, ale odpowiednio umięśniony, wcięty w talii, wąski w tyłku i dość szeroki w ramionach. Stereotypowa męska sylwetka, słyszałem nieraz, ze mógłbym być modelem. Często jestem zdziwiony tym, jak mocno zarosły mi nogi, w kontraście do nieowłosionej klatki piersiowej (i bardzo dobrze). Zrobiłem się też pewny siebie i nieraz muszę się nieco hamować, żeby nie być za bardzo hop do przodu. Mam jednak wciąż pewne kompleksy, które nie znikną dzięki chodzeniu na siłownię.

To jest pewien fizyczny zasób, który sam w sobie byłby jedynie materiałem na one night stand, ale jest tu też coś więcej: wykształcenie, oczytanie, ciekawość świata i innych ludzi i charakter. I oczywiście wrodzona skromność, która nie pozwala mi tego wszystkiego pisać. Ustalmy więc, że coś mam, że mogę coś dać, że mogę coś dostać. A mam na to wielką ochotę, na dawanie i branie. Jak co roku, wraz z obniżeniem temperatury, wraz z powrotem chłodnych wieczorów, robię się cholernie romantyczny. Wygląda to mniej więcej tak: zaraz po przebudzeniu zaczynam lizać poduszkę, w ogóle jakby bez poczucia zażenowania tym incelowym zachowaniem. Później jest jeszcze gorzej: słucham łzawychpiosenek zakopany w kołdrze. Sam siebie głaszczę po własnym zarośniętym tyłku. Jestem rozmemłany, niezorganizowany, nieskoordynowany. Jest mi jakoś specyficznie dobrze, choć tak jakby niedobrze, to jest słodkie i bolesne zarazem. W ogóle mnie ten stan nie męczy. Wieczór prędko zapada, a mnie ciągnie gdzieś na zewnątrz, do kogoś, do czegoś, do Życia przez duże „Ż”. Do bycia niepoważnym, żyjącym chwilą. To jest najlepsza część roku. Coś się tej jesieni wydarzy.

1.09.2020

 

Kolejny deszczowy dzień dogorywającego urlopu. Prawie dwa tygodnie w Warszawie za mną. Daniel zostawia mi klucze do mieszkania na Różanej i wyjeżdża ze swoim nowym-starym nabytkiem do Ustki. Seria spotkań przywołuje całkiem niedawne czasy. Zupełny brak sentymentu we mnie. Za nikim nie tęsknie. Nie żałuję wyjazdu. Dobrze się stało. Pomysły powrotu zweryfikowane negatywnie. Wszyscy grają tu w tym samym serialu, w modzie na sukces, w dynastii, której 70 odcinków przegapić można nie martwiąc się, że coś się straciło, bo to wciąż te same wątki, brak konkluzji, bezustanne powtarzanie. Po raz kolejny definitywnie skreślam jakiś rozdział w moim życiu bez żalu rozstając się z jego statystami. Jakbym w kółko zmieniał szkołę.

Spaceruję po mieście, przesiaduję w parkach, mijam uczelnię, na której studiowałem, w tym akademiku mieszkałem, potem w tej dzielnicy, potem w tamtej, tu pracowałem, i tu, i tu też. Zupełna obojętność. Jakby te 10 lat przydarzyło się komuś innemu. Lata związku z facetem, który siedzi przede mną i popija piwo, a równie dobrze mógłby być kosmitą, przylecieć z Marsa. Przejściowe tylko ukłucie, gdy ostentacyjnie, nietaktownie lepi się do tego nowego, albo gdy przychodzi rano i „pyta”: i co, źle się spało, tak samemu? A wal się, myślę, ale szybko mi to mija. Jestem wolny. Wszystko jest mi obojętne, mam carte blanche.

Równocześnie powrót Piotra, L., H., inne drobne wydarzenia, wszystko to sprawia, że czuję się, jakbym naprawdę cofnął się o 10 lat. Dużo lepiej pamiętam tamte czasy niż to, co działo się 3 lub 4 lata temu. Dużo nad tym rozmyślam. Byłem lepszym człowiekiem. Mądrzejszym, bardziej emocjonalnym, uczciwszym. W międzyczasie dużo zgniłych kompromisów. Ciągłe łatanie podtapiającej się łodzi zwanej życiem. Różne niezdrowe uwikłania. Nieodpowiednie, toksyczne środowisko. Nie wrócę do tego.