Po obudzeniu przez godzinę leżę w mentalnej malignie oddalając od siebie konieczność podjęcia decyzji o wykonaniu jakiegokolwiek ruchu. Niemal codziennie rano, w chwili odzyskania świadomości, jestem przerażony, organicznie, pierwotnie, w sposób niewyrażony językiem i dopiero tworząc w myślach zdanie, budując je ze słów, odzyskuję sterowność, zakotwiczam się w rzeczywistości. To zdanie najczęściej wygląda tak samo, a jednak za każdym razem muszę wykonać wysiłek, by do niego dotrzeć, a brzmi ono: „co powinienem dzisiaj zrobić?” Przebiegam myślą listę obowiązków i to przynosi mi spokój, strach znika stopniowo, ponieważ mam zadania do wykonania. Mam rusztowanie. Wiem, co mam robić. To jest powód, żeby się ruszyć, żeby wstać, jednak ulga nie stanowi dla mnie z reguły bodźca do działania, a jedynie zaproszenie do spowolnienia myśli, do zwrócenia się do tego, co przyjemne, a folgując sobie w ten sposób gotuję się bezwiednie na kolejne ataki lęku. Tymczasem wolę pomyśleć o snach, mam ich bardzo dużo w ostatnich miesiącach, są barwne, skomplikowane, oparte na wspomnieniach. Popołudniu pamiętam je jedynie szczątkowo, jak zamazane impresje, albo nawet jak zaledwie coś, co stworzyłem dopiero na wrażeniu, zastępując w pamięci prawdziwy sen, jego wydarzenia, wydarzeniami, które pozwalają mi lepiej zapamiętać uczucie, nastrój, choć są w pełni zmyślone. Nie wiem już teraz, czy to mi się śniło, czy też nabudowałem to na trudnych do złapania uczuciach, że lizałem D. po brzuchu i że bardzo mu się to podobało, było mu to miłym i przyjemnym, i w tej atmosferze wzajemnego zaufania i bliskości spełniłem się akceptowany i rozumiany. Jakkolwiek idiotycznie by to brzmiało, to chyba to właśnie mi się przyśniło: że go liżę po brzuchu i że mu się to podoba, to znaczy tyle pamiętam, choć też wiem, że kontekst był szerszy. Leżę przez godzinę i myślę o tym, i o tym że znów panuje szaruga, że prawdopodobnie jest już po dziewiątej, może dobiega dziesiąta, ale równie dobrze mogłaby być piąta. Tak wygląda cały dzień: jakby była 5:30 rano. Przeżyć jeden taki dzień, w którym czas się zatrzymał i gdy dzień dobiega końca, cały czas jest 5:30 rano, choć to już wieczór. Przeżywam ten dzień dzisiaj.
Być może należałoby rozważyć głębiej, z większą cierpliwością, wyzbywając się przedwczesnej oceny, osobę P., przede wszystkim dlatego, że nikt jeszcze nie przypuścił tak frontalnego, bezwzględnego, a przy tym jednak bezmyślnego ataku na podstawy mojej osobowości i też nikomu się to w równym stopniu nie powiodło, jak właśnie jemu, nikomu nie udało się tak złapać mojego umysłu i wykręcić go boleśnie na drugą stronę, jak wykręca się ramię. Niemal pozostałem w tej bolesnej pozycji, niewiele brakowało. Napisał mi ostatnio smsa, po raz trzeci w ciągu ostatnich miesięcy: czy myślę o nim? Bo on o mnie myśli, „myśli o nas”. Zirytował mnie tym, kazał mi, jakby to był dzień świstaka, znaleźć się po raz kolejny w sytuacji, w której już się znajdowałem i do której nie tęsknie, a wręcz wolałbym o niej zapomnieć: w sytuacji konieczności odmówienia mu, jakbym już tego kilkukrotnie nie zrobił. To był kiepski dzień i co innego miałem na głowie. Kilkukrotnie powracałem do tej wiadomości, zastanawiając się co odpisać, aż w końcu odpisałem po prostu: nie.
P. był wyjątkowym przykładem ignoranta, wybitnie przekonanym co do tego, że zna odpowiedzi na wszystkie pytania, gdyż przeczytał wiele książek i rozmawiał z wieloma ludźmi. Proszę to odebrać dosłownie: był przekonany, że wszystko wie. Tak właśnie mówił: ja już to wiem. Niewiedza nie jest czymś, co trzeba udowadniać, więc jest to z mojej strony zbędny wysiłek, lecz podejmę się go: gdyby w rzeczywistości tak wszystko doskonale rozumiał, doprowadziłby do tego, czego pragnął, osiągnąłby to i nie musiał pisać mi teraz tego smsa. Przedwcześnie wyciągał wnioski, to była jedyna rzecz, którą mu powiedziałem, gdy poprosił o krytykę, zbyt szybko wydawało mu się, że zna odpowiedź i zbyt często się mylił. Jeżeli coś powinien zapamiętać z naszej znajomości, to właśnie to, że jest tylko człowiekiem i że tak naprawdę nic nie wie.
A jednak narzucił mi swój sposób myślenia, tak jak chyba nikt przed nim. Zeskrobuję to teraz cierpliwie z siebie, przede wszystkim łapiąc się tego we mnie, co każe mi iść do, a nie uciekać od. W nim wszystko było zbudowane na ucieczce od, na niekończącym się, wiecznym terapeutyzowaniu, ucieczce w takiej postaci, która każe bezustannie trzymać siebie w mocnym uścisku w syfie swojej przeszłości, tak jak głowę młodego kota trzyma się w jego własnych fekaliach (niektórzy tak robią), aż nauczy się robić gdzie indziej. P. był człowiekiem, który trzyma siebie w gnoju przeszłości w nadziei na to, że będzie potrafił trwać w spokoju w teraźniejszości. Tak, był to jakiś rodzaj spokoju, ale nie ten, którego poszukuję, z pewnością nie w takiej postaci. Mój spokój to nie odpowiedzi, tylko pytania. Moje trwanie budowane było na częściowej amnezji, która sama, niewymuszona, łaskawie pozwalała mi zaczerpnąć oddechu. Nie pamiętam niemal nic z całych rozdziałów w moim życiu, z pewnych okresów mojego dzieciństwa, a przypominanie, wywoływanie duchów doprowadzało mnie do napadów złości. Ta moja postawa nie jest ucieczką, to się dzieje samo i to pozwala sięgać dalej, tak to widzę. To jest też pytanie o to, czy możemy pozostać spójną całością zachowując w sobie wszystkie aspekty przeszłości, mając je w świadomości, i ja sądzę że nie, że to nie jest możliwe, to nawet nie jest mój pogląd, a jakaś prawda, powiedzmy, naukowa, że mechanizmy obronne nie bez powodu tak właśnie się nazywają. Pozwolę sobie przywołać znów Olgę Tokarczuk (niespodziewany lejtmotyw tych zapisków): gdyby nie mechanizmy obronne, pękłyby nam serca.
To jednak, co rezonuje we mnie bezustannie, odkąd go poznałem, to pytanie o funkcję sztuki w naszym życiu. Jemu wydawała się zupełnie zbędną, jego dziedzina, twierdził, daje mu wszystkie odpowiedzi. Oglądaliśmy film i on mówił: ludzie tak się nie zachowują, ludzie tacy nie są!, oczywiście że nie są – myślałem, to przecież nie jest film dokumentalny. Prawda w sztuce nie znajduje się na wierzchu, bo sztuka to nie jest poradnik motywacyjny, tak samo jak nie znajduje się ona na wierzchu w życiu i w tym sensie sztuka może pokazywać, używając swoich środków, swoich metafor, coś, co w życiu przesuwa się niezauważone, może naświetlić nam to, ukazując ludzi nienaturalnymi, może wykorzystać taki środek, może stworzyć wrażenie obcości, może cokolwiek, to jest właśnie w niej najlepsze, że rozszerza nam rzeczywistość. On chciał „widzieć rzeczy takimi, jakie są”, ale w jego wykonaniu było to coś zupełnie nudnego. Upychał stuzłotówki po słoikach w kuchni i nie chciał, żebym został w niej sam, „nie chciał być zmuszony podejrzewać mnie o cokolwiek”. Kiedy wyraziłem na spotkaniu u koleżanki jakże prostą myśl, że literatura jest lustrem w którym się odbijamy po to, żeby szukać samych siebie, sprawiał wrażenie zdezorientowanego. Człowiek z poradnika motywacyjnego, w którym szczęście jest kwantyfikowalną wartością, którą rozpisać można na osi y i osi x. Można, ale to takie okropne uproszczenie, które odbiera tyle możliwości wyobraźni. Przed tym się bronię, co jest swoistą kapitulacją, bo gdybym się nie bał, nie musiałbym się przed niczym bronić. Wypadłem z szyn.
Gdy już się wypisałem znowu ten niepokój, jak po przebudzeniu: co teraz?
Jak to, co teraz? Teraz przestań o tym myśleć i wracać do przeszłości.
OdpowiedzUsuńJeżeli nic nie zmienisz, szczezniesz.
"Zmiana" to moje drugie imię, pracę zmieniłem na oko 15 razy, miejsce zamieszkania 20, ludzie w moim życiu pojawiają się z reguły jedynie epizodycznie, ciągle nowi... Właśnie chciałbym coś tak raz a porządnie zmienić i już z tym zostać, żeby mi się to podobało w końcu...
UsuńPsychologia czy sztuka, psychoterapia czy literatura, wiedza czy niewiedza, prosty sens czy skomplikowany bezsens, błogie, wypracowane w gabinetach i na szkoleniach nowoczesne, profesjonalne szczęście (a może tylko wyćwiczone samozadowolenie i umiejętność ignorowania fundamentalnego nieszczęścia) czy twórczy niepokój, rozdrażnienie, szczęście w rozdrapywaniu nieszczęścia i sens w kontemplowaniu bezsensu, mierzenia się z nim (a może tylko głębokie traumy przypudrowane artystyczną autokreacją)? Może ta Tokarczuk, psychoterapeutka, która została pisarką, nie jest tu wcale przypadkiem? I może jej droga i postawa życiowa (wygląda na dosyć stabilną psychicznie, szczęśliwą artystkę) coś nam mówi? Może psychologia<->sztuka, wiedza<->niewiedza, normalność<->nienormalność to fałszywe opozycje (nie twierdzę, że je stawiasz, ale opisany przypadek P. może je sugerować), wyrastające z romantycznej wizji artysty-cierpiętnika, szaleńca, buntownika, odludka? Może da się być szczęśliwym, nawet tak pospolicie, burżujsko, po ludzku, coś tam nawet wiedząc (choćby banalne scio me nihil scire) - i tworzyć? Ba, może właśnie dzięki temu faktycznie się tworzy, tu i teraz – a nie tylko się o tym myśli, tworząc w przyszłości, która cały czas ucieka, a kiedy już następuje, od razu staje się przeszłością, w której się nie tworzyło? Sam nie wiem.
OdpowiedzUsuń(Anonimowy z Wyboru)
Drogi Anonimowy z Wyboru! Nawet nie wiesz, jak wielką radość sprawiłeś mi tak inteligentnym komentarzem, świadczącym o pogłębionej, świadomej lekturze tych moich wypocin. Czy można wyobrazić sobie większą radość niż radość zrozumianego twórcy? Czy udane wesele albo narodziny potomka mogą to przebić? Z pewnością nie.
UsuńSłusznie zauważasz fałszywość prymitywnych uproszczeń, tych opozycji, które tworzę, nie mając wystarczających możliwości umysłowych, by ujrzeć rzeczywistość nagą. Jestem przyczepiony, przyspawany do tych paru wytrychów, które zamiast coś mi ułatwić, jedynie utrudniają i gmatwają sprawy. Co ciekawe, stać mnie na więcej, ale sobie na to nie pozwalam, wyznaczywszy sobie w toku życia nędzną pozycję w artystycznej kolejności dziobania.
Tokarczuk nieprzypadkowo występuję na stronicach mojego intymnego dziennika, była też tematem między mną a P. Trudno, żeby nie była, skoro, gdy weszliśmy do empiku, jej książki były dosłownie wszędzie i nie dało się odwrócić od nich wzroku, chyba że spoglądając na sufit. P. sięgnął po jedną z tych jej książek i wypowiedział te słowa: może powinienem coś przeczytać. Od razu pomyślałem, że dobrze wybrał, bo jest osobą nie interesującą się literaturą inną niż fachową z jego dziedziny i taka Olga byłaby w sam raz. Przypadek sprawił, że książka, którą trzymał w ręku, była tą, o której moja serdeczna przyjaciółka Olga mówiła, że była jej pożegnaniem ze światem psychologii, o czym oczywiście powiedziałem P. Widać było, że go to mocno zastanowiło i zaciekawiło, bo zawiesił się na odrobinę zbyt długą chwilę (coś jak odrobinę zbyt długie spojrzenie, które od razu daje nam do zrozumienia, że mamy do czynienia z jednym z tych ciepłych chłopców o niecierpliwych kroczach). Po tym też poznałem, że jego deklarowana pewność siebie ma swoje słabe punkty.
Oby więcej tak inteligentnych komentarzy. Jestem nawet gotów wybaczyć Ci anonimowość.